Gazela w Laponii

Inny Świat – Indonezja – część I – Bali

Bali, Indonezja, część I 

Chciałabym przyznać, że Bali zrobiło na mnie wspaniałe pierwsze wrażenie, aczkolwiek określenie idylliczna destynacja na rajskie wakacje nie do końca mi pasuje. Dlaczego? Po tym jak pierwszego dnia poparzyłam się silnym, równikowym słońcem, doznałam szoku widząc brudne i zaśmiecone plaże z wałęsającymi się głodnymi psami, do tego namolni sprzedawcy natarczywie nagabywali nas do zakupów, nie zaliczyłabym Bali do utopijnych wakacji… Ale na szczęście były to tylko pierwsze wrażenia. Jak było później?

Książkowa fascynacja…

Odkąd pierwszy raz przeczytałam bestsellerową książkę Elizabeth Gilbert „Eat, pray and Love” zakochałam się w Bali bez pamięci! Marzyłam, że pewnego dnia mój sen o Indonezji się spełni i zobaczę ten egzotyczny, odległy i inny kraj na własne oczy. Po zaledwie 7 latach, 17 godzinach spędzonych w samolocie, przemierzeniu 7 stref czasowych i przekroczeniu magicznej bariery równika- tak też się stało i nareszcie wylądowaliśmy na wymarzonym archipelagu Małych Wysp Sundajskich.

Moje wyobrażenie o raju

Przenieśmy się 14 000 km na wschód od Warszawy do Oceanii i archipelagu 20 tysięcy wysp. Kraju bujnej przyrody, płetwiastych żółwi i biednych ale szczęśliwych ludzi. Starożytnych świątyń i prawiekowej siedziby wyznawców największych religii świata. Miejsca które specyficznie łączy odległe i zróżnicowane kultury i kuriozalne tradycje. Witam w odległej i egzotycznej Indonezji!

Denpasar

Po  długim locie  z przesiadką w Qatarze i z najcudwniejszym widokiem z okna samolotowego jaki miałam możliwość zobaczyć, wylądowaliśmy w głośnym, wilgotnym i szaleńczo zabieganym Denpasarze – stolicy Bali. Temperatura na termometrach ok. godziny 18 przekraczała 30 stopni ale odczuwalna sięgała zdecydowanie powyżej 36, dlaczego? Będąc w grudniu na Bali panuje pora deszczowa, która charakteryzuje się upalnymi dniami i prawie bezwietrzną aurą.  Wilgotność powietrza zbliża się do 100 procent, która dodatkowo potęguje odczucie ciepła – co jest niemal nie do wytrzymania!

Kiedy jechać na Bali?

Jeśli jesteś zwolennikiem nie tylko silnego równikowego słońca niczym żar tropików, ale również nieustającego upału  i niekończącej się parności, powodującej że pot nie przestaje z Ciebie spływać, możesz śmiało wybrać się na Bali w okresie deszczowym (od listopada do marca)! Dla nas było zdecydowanie za gorąco. Ba, różnica temperatur jaką zażyliśmy zmieniając strefę klimatu subarktycznego oceanicznego na równikowy wybitnie wilgotny sprawił, że przeżyliśmy szok termiczny i przeszliśmy na modus „oszczędności baterii”!

Skwareczka

Już pierwszy dzień uświadomił mnie o powadze indonezyjskiej-egzotycznej pogody, zupełnie nieznanej mi mieszkając na dalekiej północy. Otoż, równikowe słońce (rażące nawet pod warstwą grubych chmur) bezlitośnie spaliło mi twarz zostawiając obolałe ślady w postaci czerwonego jak burak nosa i poparzonego w bąblach czoła. Na szczęście, po poparzeniu pozostał mi tylko mały pieg na czole, który teraz traktuję jak naturalny tatuaż i pamiątkę po niezpomnianym pobycie na Bali. Wtedy natomiast, wyzwaniem było spędzić cały dzień z poparzoną twarzą na słońcu, już nie wspomnę o zaśnięciu!

Idylliczne Bali?

Zdecydowanie TAK, ale nie wszystkie miejsca. Na pewno nie popełniaj naszego błędu i nie zatrzymuj się w KUCIE. To miejsce było pierwszą destynacją na naszej rajskiej liście indonezyjskiego archipelagu. Niestety, piszę to z ciężkim sercem, ale moje pierwsze wrażenie – było fatalne. Brudna plaża, bałagan, watahy głodnych i chudych psów proszących o kawałek chleba, upał i grączka. Nie spodziewałam się takiego widoku przemierzając pół świata. Ba, idąc plażą patrolowaną przez dzikie psy, marzyłam o odpoczynku od słońca pod parasolką i znalezienu chociaż skrawka czystego, złocistego piasku o którym była mowa w travelbooku. Po godzinie wędrówki w południowym słońcu tak też się stało i znaleźliśmy dopuszczalną lokalizację na upragniony odpoczynek, ale (jeszcze) nie będąc świadomi – grubo za to przepłaciliśmy. Był to zaledwie początek naszych przygód, ale niestety zrobił złe pierwsze wrażenie…

$$$$$$

Po tym jak usiłowaliśmy odmówić właścicielowi parasolek dodatkowo oferowanych nam usług (sprzedawał napoje, ręczniki, lekcje surfingu, kosze owoców itp.) w końcu udało mi się położyć na leżaku. Niestety upragniony odpoczynek przerwało nam stado nachalnych sprzedawców, którzy sprzedaliby nawet własną skórę. Jak jeden sprzedawca odchodził, to drugi przychodził kładąc na tobie suknie, sukienki, wisiorki, amulety, małpy, bryloczki czy drewniane penisy, bez końca wyciągając nowe towary z nadzieją, że może coś Ci się przyda! Czułam się jak oddychający, żywy portfel albo co najmniej wygrzewający się na leżaku przenośny bankomat!

Upragnione orzeźwienie

Ponadto, chcąc uciec od bandy naciągaczy, postanowiłam schłodzić się w oceanicznej wodzie. Moje pragnienie szybko zostało uciszone, gdyż zostałam zgwizdana przez ratownika, który twierdził że nie mam prawa wstąpić do wody bez deski surfingowej lub instruktora! Tego było już za dużo. Surfingu mieliśmy spróbować za 2 dni na Gili Air, więc zdenerwowana zignorowałam polecenie i na własną odpowiedzialność weszłam do wody. Niestety nie na długo! Otóż woda była tak zabrudzona, że pływały w niej rzeczy wszelkiego gatunku (z racji pory deszczowej morze wyrzuca śmieci z całej Indonezji prosto na złociste plaże zmieniając cudowne wybrzeże w wysypisko).

Powaga sytuacji!

I właśnie w momencie gdy chciałam zanurzyć się w orzeźwiających falach oceanu, dostałam dwumetrowym bambusem prosto w piszczel! Ból, porażka i przerażenie czym prędzej wydostały mnie z wody. Cieszyłam się, że tylko tak to się skończyło. Od razu zrozumiałam o co chodziło ratownikowi i z pokrą grzecznie wyszłam z wód Oceanu Indyjskiego. Tragedia. Dlaczego o takich rzeczach nie piszą w żadnych przewodnikach? Moje rozczarowanie sięgało zenitu.

Dobre serca na południowej półkuli?

Z racji tego, iż dalszą destynacją na naszej liście „must see Bali” był Monkey Forest w Ubudzie, poprosiliśmy o pomoc recepcjonistkę z naszego egzotycznego hotelu. Okazało się, że pani była przesympatyczna i zupełnie inna niż naciągacze z plaży. Nie chciała na nas zarobić- ale nam pomóc. Więc zorganizowała dla nas prywatnego kierowcę i naszego osobistego guida –Ricky’iego, który był do naszej dyspozycji przez cały dzień. I to wszystko za połowę kosztu fakultatywnych wycieczek organizowanych przez hotel. Wspaniale! Już wtedy przekonaliśmy się, że w Indonezji wszystko uzależnione jest od dobrych serc napotkanych ludzi!

Eksplorację czas zacząć!

Ricky przyłączył się do nas z samgo rana na śniadaniu i dokładnie wypytał co chcemy zobaczyć, jakie są nasze plany i oczekiwania do zwiedzania. Byłam w siódmym niebie! Zaraz po pysznym śniadanku i gorącej prezentacji miejsc które pragniemy zobaczyć,  wyruszyliśmy na ekspolarcję wnętrza Bali (po drodze zatrzymując się w aptece po krem na poparzenia!haha). Pierwszym miejscem do którego nas zabrał przesympatyczny kierowca była PLANTACJA KAWY. Dla mnie czysty raj na ziemi. To właśnie tam miałam możliwość zaznania skrawka nieba na ziemi i spróbowania 9 gatunków lokalnej kawy Balijskiej -w tym różnych odmian kawy z wyspy Jawa, Sumatra, Lombok i Borneo. Może być lepiej?

Futerkowy ssak- Luwak!

Kombinacje smaków przeszły moje najśmielsze wyobrażenia, gdyż intensywny smak ziemistej i świeżo palonej czarnej kawy, w połączeniu z różnymi lokalnymi przyprawami takimi jak chilli, imbir, kakao, włącznie z ginko i rzeńszeniem- był wprost nie do opisania! Raj na ziemi dla smakoszy kawy. To właśnie dzięki urodzajnym glebom wulkanicznym, produkacja kawy w całej Indonezji jest tak obfita! Aczkolwiek, jedna kawa zasługuje na szczególne wyróżnienie. Mianowicie kawa Luwak znana na całym świecie jako najbardziej ekskluzywna i najdroższa. Swój unikatowy smak zawdzięcza specyficznemu sposobowi produkcji, który jest bardzo czasochłonny, skomplikowany i zdecydowanie jedyny w swoim rodzjau. Otoż, kawę Luwak produkuje się za pomocą dzikich zwierząt (łaskun) które ochoczo wybierają najlepsze owoce kawowca zjadając je ze smakiem, a poźniej wydalając! Takie ziarenka kawy poddaje się specjalnemu długiemu paleniu i starannemu miażdżeniu, co umożliwia jej spożycie.

Jak smakuje kawa LUWAK?

Dla mnie zbyt delikatna i trochę bezpłciowa! Dlaczego? Otóż, w procesie produkcji wydalone ziarenka kawy przechodzą przez enzymy trawienne zwierzaka, tracąc „gorzki” smak i nadając jej nowy, łagodniejszy i stosunkowo słodszy (do niczego niepodobny) smak i finezyjny aromat. Po tym jak zamówiłam sobie tę kawę (oczywiście za dodatkową opłatą), musiałam zobaczyć te zwierzątka. Przeraziłam się, gdyż nigdy nie widziałam tak smutnych u zwierzęcia oczu. Zdecydowanie nie polecam pić tej kawy, z racji jej strasznej i niehumanitarnej moim zdaniem produkcji! Te zwierzęta zdecydowanie powinny żyć w środku indonezyjskiej dżungli, a nie w hodowlanych klatkach!

W sercu Bali – UBUD

Po odwiedzeniu plantacji kawy, Ricky zabrał nas do Monkey Forest, gdzie głównym punktem atrakcji był- bujny las tropikalny z wolno żyjącymi makakami jawajskimi. Małpy biegały nie tylko po lesie tropikalnym ale również,  po hinduistycznej „Świątyni Śmierci” Dalem Agung Padangtegal. Abstrahując, wchodząc do  świątyni i królestwa małp, miałam wrażenie, że to my jesteśmy dla nich atrakcją a nie odwrotnie! Otóż, małpy goniły uciekających turystów, strasząc ich i kradnąc im wszystko co popadnie. Ponadto, były karmione bananami, orzeszkami i chipsami, przytulane przez dzieci i oślepiane fleshem z selfie. Straszny widok. Cudowne miejsce jeśli chodzi o przyrodę i otaczające 30 metrowe drzewa porośnięte bujnymi zaroślami, ale jak dla mnie zdecydowanie za mało eco-friendly.

Wybuchowy widok

Po półdniowym spacerze w tropikalnym małpim lesie pojechaliśmy dalej. Tym razem  Ricky zabrał nas na obiad do restauracji ze wspaniałym punktem widokowym, gdzie rozpościerał się pejzaż na jeden z sześciu czynnych wulkanów wyspy Bali. Był to wulkan BATUR (1 717 m n.p.m.), który wraz z dwoma wyższymi od siebie wulkanami , tworzą łańcuch wulkaniczny oraz wyznaczają duchowe, kulturowe i geograficzne oblicze wyspy. Ze szczytu wulkanu Batur spływają majestatycznie wstęgi czarnej lawy, ciągnąc się aż do samej doliny. Wspaniały widok! Tam również przeżyliśmy nasz pierwszy monsunowy deszcz i diametralne ochłodzenie temperatury. Deszcz był dla nas zbawieniem, a szczególnie dla mojej obolałej i poparzonej od słońca twarzy.

W tej wyjatkowej restauracji najedliśmy się do syta- próbując różnorakich potraw balijskich (owoce, ryż, jajko, smażone banany, smażony ryż, smażone jajko, i kurczak teriyaki) popijając do tego piekielnie silną kawę z Jawy. Jaki był ten obiad? SMAŻONY! Co tylko mogli, wrzucili na głęboki olej, więc jedzenie było niesamowicie syte, ciężkie i tłuste! Zdecydowanie brakowało lokalnych warzyw, a zwykły sok ze świeżych owoców dosłodzony był grubą warstwą cukru…

Wizytówka Bali – Tegalalang

W drodze powrotnej mieliśmy jeszcze jeden przystanek. Otoż, na własne życzenie, pojechaliśmy zobaczyć jedne z największych i najbardziej urzekających tarasów ryżowych Bali – Tegalalang, położone w centralnej części wyspy. Malowniczy widok jaskrawo zielonych sztucznie nawadnianych pól (przypominających naturalne baseny tajlandzkie), przykrywały wzgórza i niczym dywany tworzyły wielostopniowe tarasy ryżowe.

Iluzja

Widok stromych zboczy z tradycyjną, balijską odmianą ryżu o długiej łodydze, udekorowany był palmami, bananowcami i wijącą się, krętą, porośniętą doliną rzeczną. Miałam wrażenie, że buzia z wrażenia mi się nie zamknie! Niestety, ten z pozoru malowniczy widok -bardzo szybko stracił na znaczeniu. Dlaczego? Ricky opowiedział nam o ciężkich warunkach pracy na tych cudownych polach ryżowch.

⇓ ⇓ ⇓

Otoż, Bali jest trzecim największym eksporterem ryżu na świecie, a uprawa niestety nie jest w ogóle zmechanizowana. Dlatego plony zbierane są przez całe rodziny- ba generacje (począwszy od 4 letnich dzieci, po starsze osoby kończywszy) i tak przez okrągły rok! Jest to jedna z najcięższych prac jaką można mieć w Indonezji. Wyobraź sobie upał, 30 stopni ciepła. Palące słońce. I 14 godzin  ciężkiej pracy na mulistym, niczym bagnistym polu! Momentalnie zrozumiałam desperację nachalnych sprzedawców, którzy chwytają się turystów jak tonący brzytwy, w nadziei że się uratuje.

⇐ ⇓ ⇒

Po całym dniu wrażeń, Ricky zawiózł nas spowrotem do Kuty opowiadając o życiu i mieszkańcach Bali. Sam pochodził z Sumatry i opowiedział nam o największych jaszczurkach Komodo z sąsiedniej wyspy oraz bajkowych wodospadach Sumatry- zachęcając tym samym do przyjazdu na dłużej. Wieczorem poszliśmy do miasta na live music i tym razem bardzo dobre jedzonko! Nie zdawając sobie sprawy z tego, iż rajska i idylliczna przygoda dopiero przed nami! Gdyż na drugi dzień wyjeżdżaliśmy już z Bali na cudowny archipelag 3 wysp Gili Gili.

Oczekiwania vs. rzeczywistość?

Czy rajska wyspa spełniła moje bujne oczekiwania po przeczytaniu książki Elizabeth Gilbert? Niestety nie wiem czy było to spowodowane jetlagiem, upałem i strasznym zmęczeniem ale przypomina mi się pewien cytat, który brzmi tak “Książki są lustrem: widzisz w nich tylko to co, już masz w sobie“.

To travel, or not to travel?

Kraj ten, nie określiłabym jako jeden z najpiękniejszych jakie miałam możliwość zobaczyć, ale zdecydowanie „INNY” niż te które widziałam. Mimo, iż wyspa zrobiła na nas fatalne pierwsze wrażenie, to ciąg pozytywnych sytuacji, wspaniałych ludzi i egzotycznych potraw i owoców, przeważają szalę z pozytywnymi wspomnieniami! Muszę przyznać, że Bali to prawdziwy raj dla spragnionych słońca, miłośników surfingu i sportów wodnych oraz zapalonych odkrywców wulkanów. Już nie wspominając, iż jest to mekka dla chętnych przeżycia egzotycznego trekkingu na wyższych od Tatr szczytach górskich!

Rajski Ogród

Pierwszy etap naszej podróży miał jasno sprecyzowany cel: eksploracja, poznanie, zasmakowanie i poczucie na własnej skórze piękna i prawdziwej twarzy Bali- na dobre i na złe! O dziwo, relaksacyjny balijski masaż zaserwowany zaraz po długim locie, odpoczywając przy samym basenie z lampką białego wina, przykrył widok strasznej plaży i dał schronienie pod baldachimem obolałej od słońca twarzy. Ponadto, dziesiątki balijskich kwiatów, storczyków, hibiskusów i figowców benjamina, sprawiały wrażenie rajskiego ogrodu.

Pokora

Ponadto, opowieści Rickiego o najdziwniejszych tradycjach i zwyczjach balijskich wprost nie do zrozumienia dla europejskich turystów, dały namiastkę różnorodności i kuriozalnego obrazu Balijczyków i chociaż trochę pozwoliły nam zrozumieć nachalnych sprzedawców. Ba, widok biednych ale szczęśliwych ludzi dał mi mocno do myślenia i był źródłem głębokich refleksji. Ponadto był również bodźcem do docenienia najmniejszych rzeczy i poczucia ogromnej wdzięczności za wszystko co mam- jak również- zmiany spojrzenia na siebie samą i otaczający nas indonezyjski inny dla nas świat.

To również  dzięki Rickiemu w ogóle udało nam się wydostać z sąsiedniej wyspy pod koniec naszych wakacji i z ledwością zdążyć na świątecznego karpia do czekającej na nas mamusi przy wigilijnym stole. Dlaczego? Wyspa Gili Air ZDECYDOWANIEzasługuje na kolejny wpis, ponieważ to właśnie w tym miejscu zakochałam się bez pamięci! Dlatego, już teraz zapraszam Cię na kontynuację naszej egzotycznej przygody po tej orientalnej strefie zoogeograficznej. Tym razem zabiorę Cię na malowniczy archipelag 3 wysepek Gili Gili!

Słowacja-the fairy tale country

Súľovské skaly, Słowacja

Cudowny górski klimat obojętnie w której części kraju się znajdujesz, wspaniałe jedzenie z najlepszym piwem na świecie w towarzystwie szalonych i gotowych na wszystko słowaków powoduje, że Słowacja to zdecydowanie najlepsza destynacja na moje wakacje! Myślę, że to dzięki tej wyjątkowej kombinacji zawdzięczam mój najleszy wypoczynek właśnie w tym kraju. Nie ma lepszgo miejsca na wakacje niż cudowna, dzika i beztroska Słowacja!

W czerwcu najlepiej udać się do miasteczka skalnego i wybrać się na wycieczkę do Súľovské skaly  czyli Gór Sulowskich położonych na północnym-zachodzie Słowacji oddalonych zaledwie 25km od Żyliny. Z racji tego, że zawsze spędzamy pare dni w Żylinie postanowiliśmy wybrać się na wycieczkę z całą rodzinką Zdena właśnie w te góry.

Góry Sulowskie charakteryzuje nietypowa budowa zlepieńcowa, która na skutek erozji działalności wiatru i deszczu tworzy grzyby i wieże skalne, formując sofistykowane iglice w skałach wraz z oknami i bramami skalnymi, które oddzielają od siebie głębokie wąwozy, rozpadliny i doliny. Bajka!

Idąc w góry z całą rodzinką nieuniknione są przygody i śmieszne wydarzenia z których jeszcze długo się śmiejemy. Otóż, tego dnia miłam pożyczone buty od Lindy, które już po pierwszych 15 minutach wycieczki strasznie mnie obtarły. Oczywiście szalony i nadopiekuńczy mój Zdeno aka Janosik postanowił się poświęcić i dał mi swoje buty, również obcierając sobie nogi. Oboje szliśmy kuśtykając i spowalniając całą rodzinkę, przy tym śmiejąc się tak że dodatkowo utrudnialiśmy i tym samym wydłużyliśmy sobie wyprawę.

Trasa była bardzo przyjemna. Stromo ale szybko doszliśmy na szczyt, gdzie widoki na panoramę miasta skalnego i dolinki Sulowskiej były wspaniałą nagrodą za obtarte pięty i obolałe od śmiechu brzuchy!

Zawsze jak zejdziemy z gór udajemy się do karczmy zaspokajając napierw pragnienie zimniutkim, świeżutkim piwkiem a później nasycając się słowackimi przysmakami. Tym razem były to bryndzowe haluszki z boczkiem. Niebo w gębie. Uwielbiam kuchnię słowacką. Gorąco polecam!

Na szlaku pustelnika, Riła w Bułgarii

Riła w Bułgarii

Pasmo górskie Riła, to masyw górski o charakterze alpejskim, jest najwyżej wzniesionym masywem górskim na Półwyspie Bałkańskim, swoim terenem trzy razy większy od naszych polskich Tatr. To właśnie te góry są perełką zmodernizowanej już Europy, oferując ostatnie zachowane fragmenty lasów o charakterze pierwotnym. Bogatość życia zwierzęcego, brak oznakowanych tras turystycznych oraz znikoma ilość ludzi to tylko pierwsze doświadczenia które nadały naszej wycieczce niesamowity charakter.

Idąc na wycieczkę nie spodziewałam się tak bogatych walorów przyrodniczych i dzikości nieznanego terenu jak właśnie tu. Szlak którym szliśmy był praktycznie w ogóle nieoznaczony. Busz. Bujnie porośnięta ścieżka zatarasowana drzewami oraz dziki które chciały nas zaatakować to tylko namiastka tego co tam przeżyłam. Idąc dalej szliśmy w kierunku świętego miejsca gdzie pustelnik Iwan Rilsky w średniowieczu postanowił mieszkać sześć lat w jaskini, modląc się, poszcząc i żyjąc w totalnym odludziu. Idąc tą trasą zadawałam sobie pytania jak można wybrać takie życie, ale mając szaleńczo kochającego przyrodnika u swego boku odpowiedziałam sobie równie szybko na to retoryczne pytanie.

Dalej trasa prowadziła przez ogromną polanę porośniętą kwiatami pachnącą jak łąka z czasów dzieciństwa. Było ok 12 stopni, mgła nisko utrzymująca się nad doliną i stado dzikich koni zajadających sobie trawę w spokoju, w ogóle nie zwracających na nas swojej uwagi. Bajka. Nigdy nie widziałam dzikich koni w przyrodzie. Śmieszne było to, że strasznie spanikowałam i Zdeno do dzisiaj się ze mnie śmieje. Haha.

Niestety nie znaleźliśmy świętej jaskini, mieszkania pustelnika ale znaleźliśmy dom mnichów, schowany w buszach daleko od ścieżki. Do dzisiaj mieszkają tam mnisi starający się o klasztor.

Klasztor Rilsky zwiedziliśmy bardzo dokładnie udając się również do muzeum oraz  wierzę dziedzińca, gdzie mogliśmy zobaczyć kompleks całego klasztoru wraz z otaczającą go panoramą bujnej roślinności. Po takiej wedrówce zjedlismy świeżo złowionego pstrąga w przytulnej restauracji prowadzonej przez tutejszego mieszkańca, która mieści się ok. 2 km od samego klasztoru. Właśnie tu mieliśmy tą przyjemność przenocować i bliżej poznać te dzikie tereny.

Miejsce to jest nietypowe dzięki swojej odległości od działalności ludzkiej z najbardziej dziką, różnorodną i pierwotną przyrodą jaką miałam możliwość doświadczyć. Przyroda ta bowiem bardzo różni się od tej do której jestem przyzwyczajona mieszkając za kołem podbiegunowym. W Arktyce wszystko jest bardziej sterylne, proste, szlaki dobrze opisane (chyba że mój Zdeno wybiera sam trasę :P)roślinność jest bardziej uboga i mniej różnorodna. Dlatego wyjeżdżając z gór riłskich zaplanowaliśmy już powrót do tego cudownego miejsca. Oczywiście z większą ilością czasu na eksplorację nieodkrytych przez człowieka dotąd zakamarków tajemniczych i mistycznych gór Riła.

Wakacje w Krabi, Tajlandia

Podróże

I have this insane desire to explore the world

Wakacje w Krabi, Tajlandia

Polecieliśmy do Tajlandii tylko z dwóch powodów. Po pierwsze i ostatnie, jest to raj dla kochających GÓRY I MORZE eco-turystów. Ta kombinacja nigdy nie przestanie mnie zadziwiać i zawsze będzie moim wyznacznikiem dalszych podróży. Dzikość przyrody i bogactwo świata zwierzęcego w połączeniu z przemiłymi buddystami, którzy nawet takiemu stworzeniu jak komar pozwolą żyć- powoduje, że ten kraj jest wyjątkowy.

Do Krabi dolecieliśmy 10 grudnia 2015r., po 10,5 godzinnej podróży. Lot trwał stosunkowo krótko, ale strefa klimatyczna była nie do przeskoczenia. Z Wawki wylecielismy o 14 wiec o 24 czasu polskiego wylądowaliśmy w Krabi, gdzie dzień dopiero budził się do życia pokazując godzinę 7 rano!

Upał, ok 60% wilgotności powietrza, żar słońca i duchota, w połączeniu z bezsenną nocą już od rana dawał się we znaki. Zanim dojechaliśmy do naszego hotelu była godzina 9 i na śniadanie przywitali nas ryżem, mięsem, masą jajek i makaronu. Zmęczeni i najedzeni poszliśmy do pokoju wziąć prysznic i przejść się po okolicy bez snu! Był to ogromny błąd, bo jak tylko zaszliśmy na plażę to skończyliśmy w barze z poł litrowym, orzeźwiającym, zimnym, tajskim piwkiem-Singa! Po którym drzemka na ciepłym piasku pod palmą, spowodowała jeszcze wieksze zmęczenie.

Otóż pierwszy dzień był ciężki, ale już od początku zafascynowali mnie mieszkańcy. Otóż, sącząc zimne piwko obserwowaliśmy mieszkańców Ao Nang, którzy poruszali się na malutkich skuterach w szaleńczym tempie. Podczas gdy, turyści byli wożeni tuk-tukami przez szalonych driverów za kierownicą, którzy usiłowali za wszelką cenę wepchnąć się w najmniejszą dziurę i zakamarek w środku ulicznego korku! Na moją uwagę i zdziwienie zasłużył fakt, że na jednym skuterze zmieści się dosłownie- cała rodzinka licząca ojca, matkę i trójkę małych dzieci. Szaleństwo! Do tego sklepiki, kioski, lodziarnie oraz mobilne restauracje z fast-food’em sprzedając smarzone krewetki, pędziły po ulicach. Wszystko co tylko da się wsadzić na motor i sprawnie przetransportować na wybrane uprzednio miejsce. Fascynujące!

Drugi dzień odkrywania Tajlandii zaprowadził nas na plażę Railay, na której oprócz wygrzewania zafundowaliśmy sobie dawkę kajaków. Wypożyczyliśmy kajaki na 3 godziny, dzięk czemu mieliśmy dużo czasu na eksplorację małych wysp okalających wybrzeże i jaskiń pełnych stalaktytów i stalagmitów. Przy ciekawszych miejscach Zdeno nurkował i nagrywał życie podwodne. Mi natomaist, najbardizej podobała się jedna malutka wyspa z tajemniczą jaskinią do której można było dostać się za pomocą liny, wspinając się 3-4 metry w górę!

Drugiego i trzeciego dnia wyleciliśmy do Bangkoku, zwanym inaczej „The City of Angels”. Podróż do stolicy Tajlandii zaplanowałam długo przed naszym wyjazdem, z racji tego że nie jestem faworytką zorganizowanych wycieczek fakultatywnych przez biura podróży. Tą opiszę dokłądniej w kolejnym poście, pt. „One night in Bangkok” ?

Jak tylko wróciliśmy do Krabi udaliśmy się na przejażdżkę na słoniach po dżungli z drzewami kauczukowymi. Dreszczyku emocji dodała nam już tylko wyprawa na 35 letniej słonicy. Zdeno zakochał się w niej od pierwszej przejażdżki i do dzisiaj żałuje że mamuty wyginęły uniemożliwiając mu ich spotkanie!

Kultowy moment nadszedł, gdy szofer naszego słonia usiłował sprzedać nam “hande made” wisiorek z prawdziwej kości soniowej. Była to śmieszna sytuacja, a na pewno dla mojego przyrodnika i miłośnika zwierząt której długo nie zapomni.

Po elephant safari udaliśmy się do Świątyni Tygrysa -Tiger Tempel „Wat Tham Suea” z posagiem buddy na wzgórzu, do którego prowadzą schody z 1237 stopniami. Wejście zajęło nam ok 20 minut, ale trzeba było się nieźle napocić przy tym upale. Zdejmując koszulkę i bedąc w samym stroju zrobiłam jeden z największych błędów, na jaki mogłam sobie właśnie tam pozwolić.

Otóż, światynia Wat Tham Suea jest głównym miejscem kultu buddy i jednym z najbardziej świętych miejsc buddyjskich w prowincji. Miejsce to przyciąga pielgrzymki z całej Azji. Dowiedziałam się o tym, jak weszłam na samą górę a chińczycy którzy mnie zobaczyli o mało co mnie nie zabili swoim wzrokiem. Na szczęście jedna pani grzecznie zwróciła mi uwagę, tłumacząc że jest to miejsce święte. Poczułam się jakby jakiś turysta będąc w Częstochowie paradował w stroju kąpielowym przed samą Panienką na Jasnej Górze. Szybko przeprosiłam i ubralam się.

Widoki były nie do opisania. Spokój. Cisza. Panoramiczne widoki na prowincję Ao Nang, prosiły o refleksję. Monumentalna, złota rzeźba samego buddy nadaje wyjątkowy charakter temu miejscu, a medytujący buddyści dodają powagi sytuacji. Małpy które przez całą drogę usiłowały ukraść ci wodę z ręki, nagle zniknęły, jakby wiedziały że to nie jest miejsce dla nich.

Miejsce to zaprasza do refleksji i wyciszenia się w samym środku szalonych tajskich wakacji. Harmonijne. Nie dziwię się, że buddyści wybudowali właśnie tam świątynię. Uwielbiam takie miejsca. Dokładnie tego samego spokoju, który znajduję na szczytach norweskich gór doznałam właśnie na tej wycieczce. Zdecydowanie musisz doświadczyć tą przeszywającą ciszę na własnej skórze i odwiedzić tą wypełnioną spokojem świątynię. Gorąco polecam.