Miejsce: Park Narodowy Saltfjellet-Svartisen
Szlak turystyczny pieszy
Stopień trudności: średni
Długość szlaku: 8,2 km
Wysokość: 1 454 m n.p.m.
Czas: 2 dni
Tą wycieczkę zaczęliśmy już w samolocie z Budapesztu,tam temperatura sięgała 35 stopni, a przed nami –do pokonania aż ponad 3 tysiące ciągnących się w niewygodnym siedzeniu samolotowym kilometrów. Po nadmiernie intensywnych wakacjach w naszych rodzimych i rozpieszczających nas krajach, gdzie East-European lifestyle z odrobiną nadopiekuńczej rodzinki, szalonych przyjaciół i ciągłej podróży, zaspokoił nas metropolitarnym życiem i niestety, ale zmęczył do granic! Cztery lata temu opuszczając ukochaną Polskę, wraz z nią również opuściłam naszą wspaniałą i głęboko zakorzenioną kulturę „pełnych brzuszków”- czyli narodowego wskaźnika gościnności i obfitości w jedzeniu. Zdeno do dzisiaj twierdzi, że pierwszy raz w życiu doświadczył FOOD HANGOVER czyli kaca z przejedzenia po tym jak o godzinie 22 mamusia poczęstowała go bigosem, warstwową sałatką z tuńczyka, a za tym serniczkiem z brzoskwiniami, a na śniadanie serwując białe kiełbaski i domowej roboty wołowinkę ze śliwką do świeżo upieczonego chleba! Polska kuchnia zdecydowanie różni się od naszej skandynawskiej diety. Na Słowacji natomiast to ja wymiękłam. Głównie przez serdeczność i zbyt dużą hojność Słowaków w ilości spożywanych trunków wysokoprocentowych, lejących się wszędzie gdzie tylko się pojawiasz i o każdej możliwej godzinie. Najlepiej zapamiętałam kawę w postaci szampana o 9 rano, po tym jak noc wcześniej położyliśmy się spać ok. godz. 3 kończąc wieczór lawinowym piwem z dodatkiem tatrańskiego czaju, bo jak można odmówić nieobliczalnym kolegom z czasów studenckich? Zdeno nie mógł, a ja razem z nim!
Szalone, beztroskie i aż – nadto rozpustne w jedzeniu i piciu wakacje zakończyliśmy śpiąc całą drogę w samolocie. Nasz kierunek to daleka, odległa i sterylna północ. Było dla nas jasne, po takich wakacjach potrzebowaliśmy odpoczynku! Pół godziny przed samym lądowaniem w sercu górzystej krainy wikingów zostaliśmy oszołomieni cudownym widokiem ciągnących się na 1000-metrów zaostrzonych i wyrazistych skał. Mimo iż sierpień już się kończył, góry stale uwieńczone były grubymi czapami śniegu! Bez jakiejkolwiek rozmowy, na naszych twarzach wymalowała się silna fascynacja oraz ogromne pragnienie przeżycia przygody w bezludnym środku szpiczastych gór z widokiem na ocean!
Po paru dniach byliśmy już spakowani, zwarci i gotowi na górską weekendową przygodę w ciszy norweskiej chatki na szczycie jednego z najpiękniejszych (moim zdaniem) pasm górskich Nordlandu z widokiem na lodowiec skąpany w surowym, turkusowym fiordzie. W tak malowniczej części północy, mieliśmy zamiar spędzić romantyczny weekend tylko we dwoje. Spokój. Cisza. Góry. I my.
Otóż, chatka TÅKEHEIMEN na którą szliśmy znajduję się w samym sercu Parku Narodowego Saltfjellet-Svartisen na wysokości 1 073 m n.p.m. – i jest drugą chatką co do wysokości położenia – w północnej Norwegii. Żeby się do niej dostać trzeba najpierw przepłynąć promem na drugą stronę fiordu (o tej wycieczce opisałam w poście Wonderland, czyli Norwegia moimi oczami). My właśnie tak zrobiliśmy! W ten sierpniowy poranek było nas zaledwie osiem osób, które przepławiły się łódką na drugą stronę fiordu w stronę lodowca. W śród nich była urocza grupa moich rodaków, trzech dorosłych mężczyzn i jeden chłopakc w wieku szkolnym, którzy upajając się widokami krystalicznej natury upajali się również dobrze schłodzoną whiskey o smaku miodowym. W przeciągu 10 minut dostałam minimalnie 20 szans na to aby dotrzymać towarzystwa wakacjowiczom i wypić za ich zdrowie.
Oczywiście, tylko my mieliśmy za cel przedostać się przez góry żeby przenocować w chatce. Bardzo cieszyłam się, że będziemy tam najprawdopodobniej sami. Mianowicie, chatki w górach należące do Norweskiego Stowarzyszenia Trekkingu (DNT), są z reguły puste, z racji tego że jest ich dużo- bo ponad 500, a turystów stosunkowo mało. Po przepłynięciu fiordu jak zwykle zaopatrzyliśmy się w rowery, dzięki czemu sprawnie zgubiliśmy naszych upojonych rodaków krzyczących za nami „polskie dziewczyny są najpiękniejsze”.
Po 15 minutach zaczęliśmy wspinaczkę. Do języka lodowca doszliśmy po 45 minutach, a stamtąd udaliśmy się pod górę zostawiając w tyle pozostałości turkusowej tafli lodu. Już po godzinie, zobaczyliśmy cztery osoby będące jakąś godzinę wspinaczki przed nami. Widząc ich przypomniało mi się, że chatka ma 11 miejsc także spokojnie znajdziemy pokój tylko dla siebie. Wspinając się jeszcze wyżej, doszliśmy do miejsca w którym cudownie otworzył się fiord pokazując wspaniałą panoramę otaczających nas gór. Widok przyprawił mnie o dreszcze. Nigdy wcześniej nie widziałam takiej kombinacji…
Pasmo szczytów niczym nasze Rysy. Lodowiec. Jezioro. Fiord. Archipelag wysp. Ocean. Bezkres natury. Byłam przeszczęśliwa. Serce biło mi jak szalone, nie dlatego że było stromo ale ze szczęścia! Dokładnie tego potrzebowaliśmy patrząc na góry z okna samolotowego parę dni wcześniej. Miałam ochotę wykrzyknąć na całe gardło, dając upust moim emocjom. Na twarzy Zdena widniała wdzięczność, niesamowity spokój, satysfakcja i spełnienie.
Myślę, że dla niego widok mnie szczęśliwej w górach jest bezcenny. To on nauczył mnie, zainspirował i rozkochał w wędrówkach górskich! Wymiana tak głębokich spojrzeń mówi o wiele więcej niż słowa. Niewidzialna nitka porozumień umacnia nasz związek i nadaje smaku wspólnych przeżyć. Ten cudowny moment przerwały nam dwie kobiety schodzące z góry, które poinformowały nas że przed nami są aż 3 grupy ludzi i najprawdopodobniej nie będziemy mieć miejsca aby przenocować na chacie…
Wtedy dopiero zaczęłam się niepokoić. Co zrobimy jak nie będzie dla nas miejsca? Do chatki zostało nam ok. dwóch godzin wspinaczki, a to znaczy że jak tylko tam dojdziemy ostatni prom właśnie odjedzie. Nie wiedzieliśmy co mamy zrobić. Czy zaryzykować i może uda nam się przenocować w tej wymarzonej chatce? Czy zawrócić, a tym samym zdążyć jeszcze na ostatni prom pławiący nas na parking gdzie zostawiliśmy auto.
Szybko zdecydowaliśmy, że kontynuujemy naszą podróż. Co może nas powstrzymać od upragnionego i jednego z najpiękniejszych widoków z chatki na drugi co do wielkości lodowiec w Europie? Na pewno nie brak prywatności! Idąc dalej, zauważyliśmy przed nami pierwszą grupę ośmiu ludzi. Już, wtedy wiedzieliśmy o czym mówiły zawracające stamtąd kobiety.
Uprzedziły nas również, że jeśli chcemy przenocować na chatce to musimy wziąć ze sobą wodę, bo tam jej nie ma. Mieliśmy już połowę naszych wodnych zapasów ale liczyliśmy, na pozostałości śniegu i strumień wody w pobliżu. Udało się. Śnieg i strumyk znaleźliśmy po godzinie, jak prawie kończyły nam się zapasy, nabierając tym samym do butelek ok. 4 litrów lodowatej do szpiku kości wody. Po 3,5 godzinach wspinaczki doszliśmy do cudownej chatki. Niestety najgorsze było przed nami.
Chatka była wypełniona 20 osobami! Dwie rodzinki z dziećmi, francuscy turyści i zagubieni Niemcy! Tragedia. Co teraz? Na szczęście była tam również druga, rezerwowa chatka, głównie używana na potrzeby ochrony górskiej. Maleńka. Nieprzystosowana odpowiednio dla potrzeb wymagających turystów. Niestety też już była okupowana przez trzech Norwegów w towarzystwie dwóch husky!
W mojej głowie zaczęły tworzyć się straszne historie nocowania na lodowcu bez śpiwora, gdzie w nocy temperatura spada poniżej zera! Gorzej już być nie mogło, pomyślałam. Otóż, mili Norwedzy z małej chatki stwierdzili że mają jedno łóżko wolne i że możemy je dostać. Chatka była tak maleńka, że zmieściły się w niej 2 łóżka piętrowe, jeden składany stół, kuchenka i ubikacja przy samym wejściu. I w takich oto warunkach piątka ludzi wraz z dwoma psami miała przenocować i zapewnić nam tym samym upragnioną romantyczną noc w górach! Haha. Było bardzo śmiesznie. Podziękowaliśmy, zostawiliśmy rzeczy i wybraliśmy się aby dobić szczyt Helgelandsbukken 1 454m n.p.m. Tym samym idąc jeszcze kolejnych 400 metrów stromym zboczem wzwyż.
Umierałam z głodu, dlatego jak tyko wyszliśmy z chatki zrobiliśmy basecamp żeby zjeść upragniony lunch. Słońce grzało delikatnie, powodując że poczułam pierwsze oznaki zmęczenia. Rozpływająca się w ustach czekolada Studencka, którą dopiero co przywieźliśmy ze Słowacji uwieńczyła ten bajeczny moment słodkim smakiem dzieciństwa. Po godzinie odpoczynku wyruszyliśmy w dalszą drogę, która coraz bardziej była stroma.
Potężne kamienie, po których trzeba było się wspinać utrudniały wspinaczkę, a gruba pokrywa śniegu obniżyła odczuwalną temperaturę o przynajmniej 5 stopni. Po godzinie doszliśmy na sam szczyt Helgelandsbukken.
Byliśmy tam zupełnie sami z widokiem na cudowne wybrzeże udekorowane morzem szpiczastych gór, w odblasku zachodzącego słońca. Widok bezcenny. Siedząc na szczycie miałam wrażenie, że jestem na dachu świata. W tym samym momencie, odpadł olbrzymi blok topiącego się śniegu spadając 400 metrów prosto w dół. Huk był tak przenikliwy, że miałam wrażenie jakby góra na której stoimy zapadała się nam pod nogami. Niesamowite przeżycie.
Nie mogliśmy zbyt długo cieszyć się tym wspaniałym widokiem gdyż słońce nieubłaganie zbliżało się do horyzontu. Udało nam się wrócić do chatki w momencie gdy słońce właśnie zachodziło. Norwedzy siedzieli sobie przy obiedzie wokoło chatki, grillując „pølse i brod” i popijając czerwone wino w rytm zachodzących promieni słonecznych. Ten moment będę długo pamiętać.
Ja natomiast byłam tak zmęczona, że wślizgnęłam się na dwupiętrowe łóżko do śpiwora w tym samym czasie zapadając w głęboki, górski sen. Podczas gdy Zdeno dyskutował temat uchodźców z rozbawionymi norwegami.
W ostatni sierpniowy poranek obudziliśmy się o świcie z ogromnym pragnieniem zjedzenia śniadania na dworze z monumentalnym widokiem na otaczającą nas naturę. Szybko spakowaliśmy się nie budząc pozostałych wędrowników i zrobiliśmy śniadanie na ławce przy samej chatce. Niebo było delikatnie zachmurzone, dzięki czemu kolory niebieskie dominowały na tle głębokiego fiordu. Po kwadransie dołączyli do nas turyści z Francji opowiadając, o porzuconej pracy na cześć podróżowania po północnej Norwegii. Szaleństwo!
Po zjedzonym śniadanku w sympatycznym towarzystwie z monumentalnym widokiem, pożegnaliśmy się i szybkim krokiem ruszyliśmy w kierunku lodowca po to, żeby zdążyć na drugi prom odpływający o godzinie 13. Schodzenie ponad 1000 metrów zajęło nam niecałe 2,5 godziny z dwoma przerwami na odpoczynek i posiłek energetyczny.
Po zejściu z góry wsiedliśmy na rowery żeby przed odpłynięciem promu zdążyć jeszcze na kubek gorącej, pyszniutkiej kawy w restauracji pod lodowcem. Z racji tego, że kawa należy do moich największych uzależnień (zaraz po treningu), delektowałam się każdym jej łykiem. Tym bardziej, że na śniadanie miałam tylko dwudniową herbatę! Mimo, iż noc na lodowcu nie była taka jaką sobie wymarzyliśmy. Ilość turystów nadała temu odległemu od cywilizacji miejscu niesamowitego ożywienia, werwy i przejawu ogromnej pasji turystycznej przygody. Planujemy wrócić na chatkę w przyszłym sezonie zimowym, przekraczając bezkresne pola lodowca na biegówkach! Już nie mogę się doczekać!