Gazela w Laponii

Słowacja-the fairy tale country

Súľovské skaly, Słowacja

Cudowny górski klimat obojętnie w której części kraju się znajdujesz, wspaniałe jedzenie z najlepszym piwem na świecie w towarzystwie szalonych i gotowych na wszystko słowaków powoduje, że Słowacja to zdecydowanie najlepsza destynacja na moje wakacje! Myślę, że to dzięki tej wyjątkowej kombinacji zawdzięczam mój najleszy wypoczynek właśnie w tym kraju. Nie ma lepszgo miejsca na wakacje niż cudowna, dzika i beztroska Słowacja!

W czerwcu najlepiej udać się do miasteczka skalnego i wybrać się na wycieczkę do Súľovské skaly  czyli Gór Sulowskich położonych na północnym-zachodzie Słowacji oddalonych zaledwie 25km od Żyliny. Z racji tego, że zawsze spędzamy pare dni w Żylinie postanowiliśmy wybrać się na wycieczkę z całą rodzinką Zdena właśnie w te góry.

Góry Sulowskie charakteryzuje nietypowa budowa zlepieńcowa, która na skutek erozji działalności wiatru i deszczu tworzy grzyby i wieże skalne, formując sofistykowane iglice w skałach wraz z oknami i bramami skalnymi, które oddzielają od siebie głębokie wąwozy, rozpadliny i doliny. Bajka!

Idąc w góry z całą rodzinką nieuniknione są przygody i śmieszne wydarzenia z których jeszcze długo się śmiejemy. Otóż, tego dnia miłam pożyczone buty od Lindy, które już po pierwszych 15 minutach wycieczki strasznie mnie obtarły. Oczywiście szalony i nadopiekuńczy mój Zdeno aka Janosik postanowił się poświęcić i dał mi swoje buty, również obcierając sobie nogi. Oboje szliśmy kuśtykając i spowalniając całą rodzinkę, przy tym śmiejąc się tak że dodatkowo utrudnialiśmy i tym samym wydłużyliśmy sobie wyprawę.

Trasa była bardzo przyjemna. Stromo ale szybko doszliśmy na szczyt, gdzie widoki na panoramę miasta skalnego i dolinki Sulowskiej były wspaniałą nagrodą za obtarte pięty i obolałe od śmiechu brzuchy!

Zawsze jak zejdziemy z gór udajemy się do karczmy zaspokajając napierw pragnienie zimniutkim, świeżutkim piwkiem a później nasycając się słowackimi przysmakami. Tym razem były to bryndzowe haluszki z boczkiem. Niebo w gębie. Uwielbiam kuchnię słowacką. Gorąco polecam!

Na szlaku pustelnika, Riła w Bułgarii

Riła w Bułgarii

Pasmo górskie Riła, to masyw górski o charakterze alpejskim, jest najwyżej wzniesionym masywem górskim na Półwyspie Bałkańskim, swoim terenem trzy razy większy od naszych polskich Tatr. To właśnie te góry są perełką zmodernizowanej już Europy, oferując ostatnie zachowane fragmenty lasów o charakterze pierwotnym. Bogatość życia zwierzęcego, brak oznakowanych tras turystycznych oraz znikoma ilość ludzi to tylko pierwsze doświadczenia które nadały naszej wycieczce niesamowity charakter.

Idąc na wycieczkę nie spodziewałam się tak bogatych walorów przyrodniczych i dzikości nieznanego terenu jak właśnie tu. Szlak którym szliśmy był praktycznie w ogóle nieoznaczony. Busz. Bujnie porośnięta ścieżka zatarasowana drzewami oraz dziki które chciały nas zaatakować to tylko namiastka tego co tam przeżyłam. Idąc dalej szliśmy w kierunku świętego miejsca gdzie pustelnik Iwan Rilsky w średniowieczu postanowił mieszkać sześć lat w jaskini, modląc się, poszcząc i żyjąc w totalnym odludziu. Idąc tą trasą zadawałam sobie pytania jak można wybrać takie życie, ale mając szaleńczo kochającego przyrodnika u swego boku odpowiedziałam sobie równie szybko na to retoryczne pytanie.

Dalej trasa prowadziła przez ogromną polanę porośniętą kwiatami pachnącą jak łąka z czasów dzieciństwa. Było ok 12 stopni, mgła nisko utrzymująca się nad doliną i stado dzikich koni zajadających sobie trawę w spokoju, w ogóle nie zwracających na nas swojej uwagi. Bajka. Nigdy nie widziałam dzikich koni w przyrodzie. Śmieszne było to, że strasznie spanikowałam i Zdeno do dzisiaj się ze mnie śmieje. Haha.

Niestety nie znaleźliśmy świętej jaskini, mieszkania pustelnika ale znaleźliśmy dom mnichów, schowany w buszach daleko od ścieżki. Do dzisiaj mieszkają tam mnisi starający się o klasztor.

Klasztor Rilsky zwiedziliśmy bardzo dokładnie udając się również do muzeum oraz  wierzę dziedzińca, gdzie mogliśmy zobaczyć kompleks całego klasztoru wraz z otaczającą go panoramą bujnej roślinności. Po takiej wedrówce zjedlismy świeżo złowionego pstrąga w przytulnej restauracji prowadzonej przez tutejszego mieszkańca, która mieści się ok. 2 km od samego klasztoru. Właśnie tu mieliśmy tą przyjemność przenocować i bliżej poznać te dzikie tereny.

Miejsce to jest nietypowe dzięki swojej odległości od działalności ludzkiej z najbardziej dziką, różnorodną i pierwotną przyrodą jaką miałam możliwość doświadczyć. Przyroda ta bowiem bardzo różni się od tej do której jestem przyzwyczajona mieszkając za kołem podbiegunowym. W Arktyce wszystko jest bardziej sterylne, proste, szlaki dobrze opisane (chyba że mój Zdeno wybiera sam trasę :P)roślinność jest bardziej uboga i mniej różnorodna. Dlatego wyjeżdżając z gór riłskich zaplanowaliśmy już powrót do tego cudownego miejsca. Oczywiście z większą ilością czasu na eksplorację nieodkrytych przez człowieka dotąd zakamarków tajemniczych i mistycznych gór Riła.

Czego nauczyłam się mieszkając w NORWEGII?

Czego nauczyłam się mieszkając w NORWEGII?

Dzień zaczynam od gorącej kawy z ekspresu z dodatkiem cynamonu i kurkumy. Z pyszną energią w ręku siadam w fotelu z widokiem na morze z wystającym w oddali archipelagiem wysp. Moja rzeczywistość to kraj dni polarnych. Białych nocy. Zorzy. Lodowców. Śniegu i biegówek w maju. Dlaczego właśnie mieszkam na tak odległej Północy i czego nauczyłam się żyjąc w Norwegii? Otóż, mieszkając w Polsce zawsze mi czegoś brakowało. Żyjąc i pracując w stolicy, robiłam to co kocham jednak ciągle czułam niemożliwą do wyjaśnienia pustkę. Bezustannie czegoś mi brakowało.

Mamy tylko jedno życie, ale jeśli dobrze je przeżyjemy jedno wystarczy!

Dopiero, gdy zrozumiałam, że mężczyzna mojego życia znajduje się parę tysięcy kilometrów ode mnie, w zupełnie innym, nieznanym mi świecie, postanowiłam zaryzykować. Podjęłam decyzję. Rzuciłam ukochaną pracę, wspaniałą Warszawę, cudownych znajomych, przyjaciół, rodzinę i mój bezpieczny ale szalony świat. Wyjechałam w poszukiwaniu tej brakującej cząsteczki, która cały czas dawała o sobie znać. Zaryzykowałam wszystko. Wyjechałam do lodowego kraju Wikingów po to, żeby zacząć życie zupełnie od NOWA. Wyruszyłam na samotną wyprawę do kraju, gdzie witaminę D dostaje się za darmo, mieszkańcy chodzą w adidasach cały rok, a narodowym daniem jest miejscowa odmiana pizzy- Grandiosa. Zamieniłam intensywne życie w tętniącej Warszawie na, małe miasteczko w Norwegii. Poszłam na studia. Język norweski był dla mnie ciężką szkołą życia. Ukończyłam magistra po norwesku. Dostałam wymarzoną pracę trzy tysiące kilometrów od domu i… zamieszkałam za kołem podbiegunowym. Ale u boku ukochanej osoby niemożliwe nie istnieje! Otworzył się przede mną zupełnie nowy, nieznany mi dotąd świat… Jaki i czego mnie nauczył?

CZAS WOLNY

Świat wolnego czasu. Świat natury i gór. Zimowych wypraw i trekkingów w świetle słońca północnego. Friluftsliv. Mikro- i makroprzygód, eksploracji najbliższych terenów i wycieczkach po lodowcach. Świat ogromnych możliwości. Życia pełną parą. Kraj ten oczarował mnie minimalizmem. Respektem do “inności” i spędzania wolnego czasu w naturzeCzego nauczyłam się żyjąc w Norwegii? Tu nikt, nigdzie się nie spieszy. Każdy ma czas. Nie miałam pojęcia, że da się tak żyć! W Polsce żyłam w ciągłym pośpiechu. Pracowałam od rana do wieczora. Brak czasu był moim najlepszym przyjacielem. Nigdy niewystarczająco dobra. Niezadowolona z siebie. Czas wolny, to wyrzuty sumienia. Wir obowiązków i pośpiech społeczeństwa nasilił pragnienie żeby ciągle mieć więcej, lepiej, szybciej i najlepiej już na wczoraj. Jak nie robiłam nadgodzin, to czułam że pracuję na pół etatu. Znajome, prawda? Przecież w Polsce to zupełna normalka pracować od niedzieli do niedzieli!

Czego nauczyłam się żyjąc w Norwegii?

Dopiero z biegiem czasu, kiedy zaryzykowałam i przeprowadziłam się do Norwegii, otworzyłam się na nowe możliwości i poznałam norweską kulturę. A z nią zrozumiałam, że życie wcale nie musi być wiecznym stresem, brakiem czasu i milionem zajęć. Dopiero w tym nowym kraju nauczyłam się, że da się żyć inaczej. Wolniej. Zrozumiałam jak ważne jest mieć CZAS dla samego siebie. Ale czy po podjeciu jednej decyzji można odnaleźć miłość, pasję, albo nawet siebie? Przecież pasji szuka się przez całe życie poprzez metodę prób i błędów. Dobrych i złych decyzji. Wygrałam los na loterii? Możliwe. Ale jedno jest pewne: Odważyłam się. Zaryzykowałam. Spróbowałam. I wiesz co, wcale nie było łatwo…

MOJA RADA

Wcale nie mówię, że każdy odnalazłby się w nowym kraju. W Norwegii. Wielu z Was pisze do mnie z zapytaniem, jak się tu odnaleźć. Na to pytanie niestety nie mam złotej odpowiedzi. Ale jedno jest pewne, jeśli szukasz polskiej rzeczywistości, tradycji, przyzwyczajeń, humoru, smaków i zapachów w Norwegii, to nigdy ich tu nie znajdziesz! Najważniejsze to zastanowić się i zadać sobie pytanie czy lubię to co robię i czy jestem na właściwym miejscu. To się czuje! Jeśli nie, nie bój się zaryzykować, choćby miało cię to na początku kosztować wyjściem poza granice swojej strefy komfortu. Nie odkładaj decyzji na jutro. Nie uciekaj od samego siebie. Nie przywiązuj się do obecnej sytuacji tłumacząc sobie, że tak właśnie ma być. Nie czekaj. Idealny moment nigdy nie nastąpi. Idealny moment jest tu i teraz. Kiedy człowiek otworzy się na nowe możliwości, świat zabierze go na przygodę o której nawet nie miał pojęcia. Pełną pasji, nowości i dreszczyku emocji. Po co to wszystko? Bo życie z pasją uskrzydla, daje zastrzyk ogromnej energii, powoduje że wszystko staje się możliwe i że z radością wyskakujesz rano z łóżka aby zabrać się do ukochanych zajęć. Odważ się i wypłyń na głębię! Ja właśnie tak zrobiłam i ta jedna decyzja zmieniła całe moje życie!

Życie w Norwegii

Jeśli jesteś ciekaw, jak udało mi się znaleźć moje własne miejsce w Norwegii, zapraszam do serii trzech wpisów pt. TOP 3 RZECZY, KTÓRE POMOGŁY MI ZADOMOWIĆ SIĘ W NORWEGII!

Lub na mój podcast o Życiu w Norwegii dostępny na SpotifyItunesSoundCloud.

Albo na ciekawostki z życia codziennego w Norwegii na Instagram. 

A Ciebie czego nauczyło życie w Norwegii? Koniecznie podziel się ze mną w komentarzu!

Wakacje w Krabi, Tajlandia

Podróże

I have this insane desire to explore the world

Wakacje w Krabi, Tajlandia

Polecieliśmy do Tajlandii tylko z dwóch powodów. Po pierwsze i ostatnie, jest to raj dla kochających GÓRY I MORZE eco-turystów. Ta kombinacja nigdy nie przestanie mnie zadziwiać i zawsze będzie moim wyznacznikiem dalszych podróży. Dzikość przyrody i bogactwo świata zwierzęcego w połączeniu z przemiłymi buddystami, którzy nawet takiemu stworzeniu jak komar pozwolą żyć- powoduje, że ten kraj jest wyjątkowy.

Do Krabi dolecieliśmy 10 grudnia 2015r., po 10,5 godzinnej podróży. Lot trwał stosunkowo krótko, ale strefa klimatyczna była nie do przeskoczenia. Z Wawki wylecielismy o 14 wiec o 24 czasu polskiego wylądowaliśmy w Krabi, gdzie dzień dopiero budził się do życia pokazując godzinę 7 rano!

Upał, ok 60% wilgotności powietrza, żar słońca i duchota, w połączeniu z bezsenną nocą już od rana dawał się we znaki. Zanim dojechaliśmy do naszego hotelu była godzina 9 i na śniadanie przywitali nas ryżem, mięsem, masą jajek i makaronu. Zmęczeni i najedzeni poszliśmy do pokoju wziąć prysznic i przejść się po okolicy bez snu! Był to ogromny błąd, bo jak tylko zaszliśmy na plażę to skończyliśmy w barze z poł litrowym, orzeźwiającym, zimnym, tajskim piwkiem-Singa! Po którym drzemka na ciepłym piasku pod palmą, spowodowała jeszcze wieksze zmęczenie.

Otóż pierwszy dzień był ciężki, ale już od początku zafascynowali mnie mieszkańcy. Otóż, sącząc zimne piwko obserwowaliśmy mieszkańców Ao Nang, którzy poruszali się na malutkich skuterach w szaleńczym tempie. Podczas gdy, turyści byli wożeni tuk-tukami przez szalonych driverów za kierownicą, którzy usiłowali za wszelką cenę wepchnąć się w najmniejszą dziurę i zakamarek w środku ulicznego korku! Na moją uwagę i zdziwienie zasłużył fakt, że na jednym skuterze zmieści się dosłownie- cała rodzinka licząca ojca, matkę i trójkę małych dzieci. Szaleństwo! Do tego sklepiki, kioski, lodziarnie oraz mobilne restauracje z fast-food’em sprzedając smarzone krewetki, pędziły po ulicach. Wszystko co tylko da się wsadzić na motor i sprawnie przetransportować na wybrane uprzednio miejsce. Fascynujące!

Drugi dzień odkrywania Tajlandii zaprowadził nas na plażę Railay, na której oprócz wygrzewania zafundowaliśmy sobie dawkę kajaków. Wypożyczyliśmy kajaki na 3 godziny, dzięk czemu mieliśmy dużo czasu na eksplorację małych wysp okalających wybrzeże i jaskiń pełnych stalaktytów i stalagmitów. Przy ciekawszych miejscach Zdeno nurkował i nagrywał życie podwodne. Mi natomaist, najbardizej podobała się jedna malutka wyspa z tajemniczą jaskinią do której można było dostać się za pomocą liny, wspinając się 3-4 metry w górę!

Drugiego i trzeciego dnia wyleciliśmy do Bangkoku, zwanym inaczej „The City of Angels”. Podróż do stolicy Tajlandii zaplanowałam długo przed naszym wyjazdem, z racji tego że nie jestem faworytką zorganizowanych wycieczek fakultatywnych przez biura podróży. Tą opiszę dokłądniej w kolejnym poście, pt. „One night in Bangkok” ?

Jak tylko wróciliśmy do Krabi udaliśmy się na przejażdżkę na słoniach po dżungli z drzewami kauczukowymi. Dreszczyku emocji dodała nam już tylko wyprawa na 35 letniej słonicy. Zdeno zakochał się w niej od pierwszej przejażdżki i do dzisiaj żałuje że mamuty wyginęły uniemożliwiając mu ich spotkanie!

Kultowy moment nadszedł, gdy szofer naszego słonia usiłował sprzedać nam “hande made” wisiorek z prawdziwej kości soniowej. Była to śmieszna sytuacja, a na pewno dla mojego przyrodnika i miłośnika zwierząt której długo nie zapomni.

Po elephant safari udaliśmy się do Świątyni Tygrysa -Tiger Tempel „Wat Tham Suea” z posagiem buddy na wzgórzu, do którego prowadzą schody z 1237 stopniami. Wejście zajęło nam ok 20 minut, ale trzeba było się nieźle napocić przy tym upale. Zdejmując koszulkę i bedąc w samym stroju zrobiłam jeden z największych błędów, na jaki mogłam sobie właśnie tam pozwolić.

Otóż, światynia Wat Tham Suea jest głównym miejscem kultu buddy i jednym z najbardziej świętych miejsc buddyjskich w prowincji. Miejsce to przyciąga pielgrzymki z całej Azji. Dowiedziałam się o tym, jak weszłam na samą górę a chińczycy którzy mnie zobaczyli o mało co mnie nie zabili swoim wzrokiem. Na szczęście jedna pani grzecznie zwróciła mi uwagę, tłumacząc że jest to miejsce święte. Poczułam się jakby jakiś turysta będąc w Częstochowie paradował w stroju kąpielowym przed samą Panienką na Jasnej Górze. Szybko przeprosiłam i ubralam się.

Widoki były nie do opisania. Spokój. Cisza. Panoramiczne widoki na prowincję Ao Nang, prosiły o refleksję. Monumentalna, złota rzeźba samego buddy nadaje wyjątkowy charakter temu miejscu, a medytujący buddyści dodają powagi sytuacji. Małpy które przez całą drogę usiłowały ukraść ci wodę z ręki, nagle zniknęły, jakby wiedziały że to nie jest miejsce dla nich.

Miejsce to zaprasza do refleksji i wyciszenia się w samym środku szalonych tajskich wakacji. Harmonijne. Nie dziwię się, że buddyści wybudowali właśnie tam świątynię. Uwielbiam takie miejsca. Dokładnie tego samego spokoju, który znajduję na szczytach norweskich gór doznałam właśnie na tej wycieczce. Zdecydowanie musisz doświadczyć tą przeszywającą ciszę na własnej skórze i odwiedzić tą wypełnioną spokojem świątynię. Gorąco polecam.