Come fly with me, MUCHOLAND
Miejsce: Sørskottinden, Nordskot
Szlak turystyczny: pieszy
Stopień trudności: średni
Wysokość: 608 m n.p.m.
Długość szlaku: 3,5 km
Czas: 2,5 godziny
MUCHOLAND wywodzi się z cyklu naszych letnich wycieczek pod hasłem every summer has a story! A dokładniej przypomina mi się środek lipca, który jest idealnym przykładem na to, iż w północnej Norwegii nie wszystkie wycieczki są doskonałe. Dlatego pisząc o tym, chcę przestrzec niektórych z Was zamierzających przyjechać tu wlaśnie w okesie letnim. Oczywiście, nie dotyczy to tylko lata, dlaczego? 🙂
Abstrahujac od lata, pamiętam dobrze zaplanowany, zimowy weekend na biegówkach w chatce Beiarn, do której ze wzgledu na złe warunki pogodowe w ogóle nie doszliśmy. Pogoda zmieniła się w oka mgnieniu. A chatka położona zaledwie 8 km od parkingu, była dla nas wręcz niemożliwa do znalezienia. Wichura śnieżna z poziomym arktycznym wiatrem wiejącym z prędkością 15m/s, oślepiła nas, wyziębiła i wycieńczyła do granic. Po 4 godzinach błądzenia, zamarznięci na sopel lodu wróciliśmy do auta z radością powrotu do domu, aby wygrzać się w swoim ciepłym łóżeczku zamiast nocować w środku nasilającej się śnieżnej nawałnicy! Po tej przygodzie Zdeno stworzył listę w której uwzględnił 10 reguł co należy robić w tak trudnych warunkach, by móc przetrwać. Słynną listę nazwał NIEZBĘDNIK RODZINY Dvořáków. Haha. Do dziś jest naszym kompasem.
Latem natomiast, na miłośników wypraw górskich również czyhają wszelkiego rodzaju utrudnienia i niespodzianki, o jednej z nich zamierzam właśnie dzisiaj napisać. Pracując jako koordynator zdrowia publicznego w cudownym Steigen, po pracy chodziliśmy ze Zdenem w pobliskie góry, starannie wybierając te najmniej dostępne.
Pewnego dnia w połowie lipca skończyłam pracę dosyć późno. Przygotowywałam wówczas „Folkehelsedag”- weekendowy festiwal zdrowia dla mieszkańców całego powiatu. Z racji dużej odpowiedzialności i presji którą sama na siebie nałożyłam, miałam ogromną ochotę na terapię górską. Więc po długim dniu w pracy wyruszyliśmy na podbój jednego z najładniejszych zakątków Nordskot, a mianowicie Sørskottinden 608 m n.p.m.
Wycieczka miała zająć nam maksymalnie 3 godziny i wzbogacić o przyjemny ból w mięśniach, oczyszczony umysł wraz z konkretną dawką endorfin oraz sympatyczną rozmowę małżeńską (czytaj wyżalanie się żony). Owszem, doznałam wcześniej opisanych czynników jednak jako „side effect” wariackiego biegu pod górkę w szalonym tempie, gdyż po 45 minutach byliśmy już na samym wierzchołku góry! Zamiast rozluźnionych mięśni- były obolałe kolana. Ponadto, zamiast rozmowy było sapanie pod górkę. A oprócz czystego umysłu- był obrzydliwy wstręt i straszne zdjęcia. Dlaczego?
Otóż, w lipcu za kołem podbiegunowym w strefie arktycznej- klimatu subpolarnego, środek lata charakteryzuje się morderczym napadem owadów, rojem komarów, a w szczególności much końskich, które za wszelką cenę chcą cię ugryźć! Te obrzydliwe stworznia są w stanie idealnie utrudnić każdą, nawet najkrótszą wycieczkę. Lipiec jest szczególnym miesiącem gdzie temperatura powietrza utrzymuje się powyżej 15 stopni. Ponadto, oddziaływanie klimatu oceanicznego wpływającego na większą wilgotność oraz częste opady deszczu w połączeniu ze słońcem, stwarzają idealne warunki lęgowe tych irytujących insektów.
Wspinając się pierwszych 50 metrów, miałam na sobie ruchomy kombinezon utworzony z bezwzględnych much latających głównie dookoła głowy. Zdeno uspokajał mnie, mówiąc: „Gazela po przekroczeniu granicy lasu, znajdziemy się w wietrznej strefie bezpieczeństwa, a to znaczy że muchy znikną w drodze naturalnej selekcji przyrody”. Tak się niestety nie stało. Po wyjściu z lasu, miałam wrażenie, że jest jeszcze gorzej. Widok idącego przede mną Zdena, z jego jeszcze większą od mojej- grupką nowych latających kamaratów, przeraził mnie do granic. Miałam ochotę chociaż na chwilę uwolnić się od naszych towarzyszy wyprawy.
Zaczęłam biec tak szybko jak tylko mogłam, z myślą że dzięki temu je zgubie. Niestety, z każdą chwilą było ich coraz więcej i więcej. Co gorsze, owady utrudniały mi złapanie oddechu, gdyż muchy usiłowały dostać mi się do gardła. Najgorsze jednak nadchodziło! Gdy Zdeno zatrzymał się przy mnie by napić się wody, jego muchy zmieniły obiekt zainteresowań i przyczepiły się do mnie. Stwierdziłam, że albo zaakceptuję obecną niewygodę albo -zupełnie się poddam.
Wyczekiwane zbawienie nadeszło wraz ze szczytem, gdzie delikatny powiew wiatru zafundował nam dawkę ulgi i bezcennego, chwilowego wytchnienia. Dzięki temu mogłam chociaż przez te pare chwil delektować się widokiem bezkresnego Oceanu Arktycznego w oddali z wystającym (moim ukochanym) archipelagiem wysp Lofoty. Zachwycona tym widokiem, wpatrywałam się w niebieską tafę wody, starając się podświadomie wyłączyć dźwięk brzęczących nad moją głową much. Po chwili wiatr niestety ustał, opuszczając nas. Wraz z nim opuściła mnie nadzieja, na radość z wycieczki, jednak w głębi mojej duszy panował spokój, jak w oku cyklonu.
Nie ma wątpliwości, że nadchodzący jeszcze – większy rój much był w stanie wyprowadzić z równowagi nawet stoicko spokojnego Zdena, który nie dość że nie zabije nawet muchy to wyznaje głęboko zakorzenioną EKOFILOZOFIĘ równouprawnienia każdego z istnień na planecie Ziemi. Oczywiście, podczas 3 godzinnej wycieczki nie zabił żadnego owada (w przeciwieństwie do mnie!), co więcej zafundował mi wykład na temat przydatności much dla całego ekosystemu!
Jedyne co z tego zapamiętałam to że współczesny człowiek jest egocentrykiem, bezwzględnie podporządkowującym sobie naturę, zwierzęta i wszystkie bogactwa przyrodnicze. Podczas gdy Wszechświat to całość (włącznie z człowiekiem), a poszczególne jego składniki z osobna – są żywe, gdyż stanowią cząstki uniwersalnego i powszechnego procesu życia! Dlatego, wkraczając na terytowium much albo zmierzę się z nimi i je zaakceptuję, albo powinnam wybrać sobie inny rodzaj rekreacji ruchowej. No comment. Miałam ochotę krzyczeć. Jak można być takim optymistą w tak uciążliwych dla człowieka warunkach? Ja nie mogłam.
Zadowolona, że słonko już delikatnie słabło i że nadejdzie czas mniejszego nateżenia much, zaczęłam robić sobie żarty z całej sytuacji, żwawo krocząc przed siebie i robiąc zdjęcia latającym owadom. Śmiałam się z całej sytucji, gdzyż nic innego już mi nie zostało. Ku mojemu zdziwieniu, muchy przestały mi tak przeszkadzać (albo moj mózg zaczął je ignorować) i zadowolona zaczęłam śmiesznym tonem głosu śpiewać piosenkę Franka Sinatry- Come fly with me, rozśmieszając przy tym Zdena do łez. 🙂
Wchodząc do auta w końcu westchnęłam z zadowolenia i ulgi! Kto by pomyślał że takie małe stworzenia są w stanie zrobić z miłego wieczoru i na pozór przyjemnego spaceru- morderczy maraton. Jednak dostałam dokładnie to- czego chciałam i to po co tam przyszłam! A mianowicie, idealnie uwolniłam umysł od natłoku myśli, obowiązków i powinności. Dzięki temu iż zmuszona byłam koncentrować się na każdym najmniejszym ruchu żeby przetrwać tą wyprawę, zupełnie zapomniałam o pracy i czekających mnie obowiązkach nadchodzących dni.
Tego wieczorku kładąc się spać, niestety nie mogłam pozbyć się dźwięku brzęczenia much w uszach. Dziwne uczucie, ostatecznie jednak doszłam do wniosku że było to mniej irytujące (bo jednostajne), niż sporadyczne i głośne chrapanie męża! Po tej wyprawie Zdeno napisał drugą listę rodziny Dvoraków, którą kierujemy się na wyprawach w warunkach arktycznego lata. 🙂
Jeśli chodzi o tegoroczny lipiec, to na szczęście nic nie jest w stanie przebić rekordowych napadów roju much i owadów z zeszłego lata. Jeśli chcesz przyjechać właśnie w tym czasie na podbicie Półwyspu Skandynawskiego, to zdecydowanie zastanów się przed wybraniem daty. Chyba, że chcesz na własnej skórze doświaczyć brzęczącego MUCHOLANDU, narażony na zjedzenie przez te jakże pożyteczne owady!