Wyspa Aniołów
Znasz to uczucie kiedy czas ucieka Ci jak piasek przez palce, a Ty gonisz za tym, żeby most po którym biegniesz jeszcze się nie spalił i z ostatnim wytchnieniem usiłujesz dobiec na drugi koniec rzeki? Dokładnie tak czułam się przed wyjazdem na tegoroczne wakacje. Kolosalna ilość zajęć, pracy, szkoły, obowiązków i klientów niezadowolonych, że opuszczę ich aż na cztery tygodnie i nici z całego treningu i wylanego potu.
Stres przewyższył moje ambicje, potrzebowałam odpocząć. Jednego wieczoru leżąc na kanapie z filiżanką – świeżo zaparzonego od ukochanej mamusi krwawniczka, masujący mi stopy Zdeno zapytał: Gazela o czym marzysz?. Pytanie uderzyło mnie jak blask północnego słońca odbity od tafli wody.Dobrze wiedziałam, że mimo iż kocham ludzi i jestem od nich uzależniona, bałam przyznać się sama przed sobą że marzyłam właśnie w tym momencie o bezludnej wyspie.
Aczkolwiek kto z nas nie marzył o ucieczce na koniec świata? Do azylu z dala od cywilizacji, ludzi i betonowej dżungli. Jako dziecko sama zanurzałam się w marzeniach o bezludnej wyspie z nieodkrytą dotąd plażą na której mogłabym się zaszyć zupełnie sama! Skakać, biegać, tańczyć, śpiewać, robić co dusza zapragnie i jak tylko mi się podoba. Tej wyjątkowej nocy postanowiliśmy, że ostatni weekend przed wakacjami spędzimy tylko sami, w miejscu gdzie czas się zatrzymał. Mimo iż grafik był napięty wygospodarowaliśmy dwa dni zupełnie dla siebie. Wybraliśmy jedną z moich ukochanych plaż północy: Bøsanden na Wyspie Aniołów, bo tak właśnie nazywa się wyspa (Engeløya).
Tym razem mieliśmy wyższy cel wyjazdowy- na pewno nie były to godzinne wędrówki górskie i dobijanie szczytów. Natomiast chcieliśmy przypomnieć sobie czasy beztroskiego dzieciństwa. Noc pod gołym niebem z komarami, zabawy na plaży, zbieranie bursztynów i muszli na piasku, słońce, zapach lasu i wieczorne pogawędki o mrożących krew w żyłach opowieściach. Może być coś bardziej beztroskiego? Pamiętam jak siedziałam podekscytowana w samochodzie jadąc na tą wycieczkę i słuchałam radosnych piosenek Jacksona z poczuciem nieograniczonej wolności, szczęścia i z potężnym dziecinnym pragnieniem przeżycia przygody!
Na początku ciężko było mi się odstresować, ale trzy godzinna jazda w towarzystwie rozweselonego męża, z głośną muzyką i dobrym nastawieniem, sprawiły cuda. Jak dojechaliśmy na miejsce dzień nieubłaganie zbliżał się ku pory snu i zmuszeni byliśmy jak najszybciej znaleźć lokalizację na rozbicie namiotu. Otóż, plaża była ogromna ale nie była pusta jak sobie to sama wcześniej wyobrażałam. Zapach kiełbasek unosił się w powietrzu, grupka ludzi grająca w siatkówkę i para zakochanych leżąca na kocyku z butelką wina i owocami+ dodała tej arktycznej plaży doprawdy bardzo dużo życia.
Starannie wybraliśmy miejsce jak najdalej od wszelkiej możliwej aktywności ludzkiej i tam -postanowiliśmy rozbić nasz namiot. Pierwszy problem tej cudownej lokalizacji nadszedł szybciej niż się spodziewałam. Wrzask, pisk i nerwowe bieganie maleńkiego ptaszka (ostrygojada zwyczajnego) o charakterystycznym wyglądzie z długim pomarańczowym dziobem, czerwonymi nóżkami oraz KRWISTOCZERWONYMI oczami, doprowadził mnie do ogromnego zdziwienia. Doprawdy, ptak ten wyraźnie oburzony był naszym pomysłem przenocowania w tym miejscu i bardzo aktywnie bronił swojego rewiru. Dlaczego?
Otóż, ten maleńki ostrygojad mierzący zaledwie 40cm, ledwo chodzący po ziemi starał się za wszelką cenę wykurzyć nas z tego cudownego miejsca, gdyż właśnie tam miał swoje gniazdo z pisklętkami. O dziwo ten rodzaj ptaków za swoje środowisko życia wybiera sam środek plaż, wybrzeży mórz, jezior i rzek z dala od głębi lądu. Na początku staraliśmy się go ignorować, ale intensywność jego skrzekliwego głosu niczym sygnał ostrzegawczy „kwip kwip” kończący się wysokim trelem była nie do wytrzymania. Właśnie w tym momencie wizja udanego weekendu w przyrodzie szybko legła w gruzach.
Dziesięć minut walczyliśmy z ptakiem myśląc że ustąpi. Na próżno. Miałam wrażenie, że nerwowy ptak jest coraz bardziej rozwścieczony i zacznie dziobać, a jego paniczny i przenikliwy krzyk doprowadzi również mnie do szału, tak że sama go pogryzę. Oczywiście, błyskawicznie przenieśliśmy się 50 metrów dalej. Doszło do tego szybciej niż nam się to na początku mogło wydawać. Niesamowite! Jak małe istnienie które ledwo widać, może wpłynąć na ogromnego człowieka!
W pięć minut rozbiliśmy biwak w nowo wybranym miejscu na skraju plaży i niczym małe dzieci zabraliśmy się do swoich ulubionych zajęć. Ja, wciągnełam getry na już powoli zmarznięte nogi i założyłam adidasy. Bardzo potrzebowałam pobiegać wzdłuż plaży, aby odnaleźć zagubioną przez pośpiech ostatnich dni energię, a później uspokoić ducha statycznym stretchingiem przy blasku zachodzącego słońca. Zdeno natomiast, miał randkę ze swoją ukochaną zabawką. Niektórzy są uzależnieni od Game of Thrones, mój mąż natomiast przeżywa obecnie The Age of Drones! Wszedzie gdzie tylko się wybieramy, kochana i cudowna drona jest niczym śledząca nas mucha. Nie wiem czy kiedykolwiek się z nią zaprzyjaźnię. 😉
Po godzinie usiedliśmy sobie przed namiotem, z puszką niedźwiedzia polarnego (%), wsłuchując się w szum morza i dźwięki samej natury. Widok szalonych narciarzy wodnych przyczepionych do dziko pędzącej motorówki na tle dramatycznych Lofotów był- bezcenny. Tafla wody niczym złota płachta odbijała cudowne promienie słoneczne zachodzącego słońca. Właśnie o takim widoku marzyłam parę dni wcześniej, nie wierząc że jest on w zasięgu mojej ręki.
Niestety noc przebiegła ciężko. Bardzo zmęczona kładąc się z zamiarem głębokiego i wymarzonego snu, przeżyłam zgrozę. Choć wiele osób twierdzi, że odgłosy natury i zwierząt wprawiają w dobry nastrój i uspokojenie, u mnie doprowadziły one do histerii i przerażenia.
Otóż, to właśnie przez każdy najmniejszy szelest i brak przyzwyczajenia do spania pod gołym niebem, nie mogłam w ogóle zasnąć. Nie dość, że podłoże na którym spaliśmy było strasznie twarde i czułam każdy najmniejszy kamyszek to w ogóle nie było mi wygodnie. Ponadto umiejętność błyskawicznego zasypiania w każdych możliwych warunkach mojego kochanego męża, rozwścieczyły mnie do granic. Przecież jak można zasnąć w 2 minuty pod tkaniną zaciągniętą na dwóch badylach? To jest fizycznie niemożliwe!
Irytacja tym stanem spowodowała, że dodatkowo słyszałam każdy najmniejszy szmer. Szeleszcząca trawa, dziwne odgłosy żab, świerszczy i skrzeczących wściekle mew, oraz każdy łamiący się patyk był idealnym powodem do ucieczki. Co gorsza, zwykły szum morza sprawiał wrażenie jakby potężne tsunami zaraz miało nas zalać i zmyć z powierzchni ziemi. Żeby tego było mało, miałam wrażenie, że gdy rozepnę namiot by sprawdzić czy aby na pewno nic się nie dzieje na zewnątrz, zobaczę tam ociekającego krwią TROLA z dwumetrową maczugą, krzyczącego po Lapońsku że zaraz nas pożre.
W końcu mój wewnętrzny głos się odezwał: Masakra Małgorzata opanuj się!! Czy wychodzi z ciebie księżniczka na ziarnku grochu której wszystko przeszkadza czy po prostu wychodzą skutki skumulowanych stresów ostatnich tygodni? Po jakiś dwóch godzinach męczarni księżniczka w końcu padła, – zasnęła budząc się co chwilę. Przyznaję, tej nocy w ogóle się nie wyspałam. Jednak szum morza i rozbijających się fal był bardzo przyjemny, a ja w końcu postanowiłam zaprzyjaźnić się z odgłosami natury, i chyba tylko dzięki temu w końcu zasnęłam.
Rano wszystko mnie bolało, czułam się połamana z opuchniętymi oczyma i orgomnie zmęczona! Weekend zaczął się genialnie, pomyślałam! Jednak po wyjściu z namiotu widok cudownego morza i przepięknej spokojnej plaży zadziałał lepiej niż mój najlepszy przyjaciel -kawa z samego rana. Zwyczajna radość dziecka spowodowała, że zupełnie zapomniałam o nieprzespanej nocy i z prędkością pershinga założyłam soczewki na oczy i strój kąpielowy.
Zdeno widząc moje niewyspane oczy okazał swoją wyrozumiałość i szybko zaparzył aromatyczną kawusię robiąc przy tym śniadanko. Ja natomiast oddałam się rutynie porannego stretchingu i rozprostowania obolałych kości. Jednak to właśnie pierwszy łyk aromatycznej kawy wprowadził mnie w odpowiedni plażowy nastrój, gdyż smakował niczym NIEBO w kubku! Dla takich chwil warto się -budzić, haha. Trzeba przyznać, że gorąca kawa wspaniale wpisuje się w klasykę poranka i w moim przypadku to od niej mogę smacznie i żwawo rozpocząć każdy nowy dzień. To moje osobiste pięć minutek relaksu z kubkiem u progu nowego dnia pełnego wyzwań.
Otóż, cały ten dobrze rozpoczęty dzień spędziliśmy na leniwym leżeniu na kocu z książką, wygłupami i śmiesznymi historiami. Od czasu do czasu robiąc sobie krótki plażowy jogging bądź wchodząc do zamarzającej krew w żyłach lodowatej wody oceanu. Zdeno odważył się nawet popływać dłużej niż 2 minuty. Ja niestety nie dałam rady.
W ten weekend pogoda rozpieściła nas wyjątkowo, serwując 28 stopni i bezwietrzne, ciepłe powietrze. Takie dni za kołem podbiegunowym rzadko się zdarzają, dlatego warto być zawsze gotowym na wszelkiego rodzaju zmiany w planach i wyjazdy właśnie tego typu.
Po obiadku zaczęliśmy się pakować gdyż jechaliśmy na dalsze dwa dni przygód w norweskim wykonaniu. Otóż, mamy tradycję lipcową jak co roku odwiedzamy naszych znajomych w ich letniskowej chatce w jeszcze piękniejszej części północy- Hamarøya. Ale o tym w następnym wpisie!
Siedząc w samochodzie do Hamarøya, zrozumiałam dlaczego jako jedyni rozbiliśmy namiot na samej plaży podczas gdy inni plażowicze wybrali trawę. Odpowiedź brzmi: z braku doświadczenia – piasek miałam zupełnie wszędzie. W miejscach które nawet nie przyszły by mi do głowy. Jakieś dodatkowe cenne rady po tym weekendzie? Zabierz ze sobą słuchawki do uszu, więcej napoju rozluźniającego przed snem i rozbij biwak na trawie, jeśli nie chcesz przez najbliższe pare dni strząsać piasek za każdym razem kiedy kręcisz głową.
Zapraszam na krótki filmik Zdena z tej cudownej plaży Bøsanden <3
ENJOY! <3