Gazela w Laponii

Wyspa VÆRØY – Lofoty jakich nie znacie!

Skarb Północy – wyspa Værøy

Każdy turysta zna Lofoty z rybackiej stolicy archipelagu Svolvær, malowniczej wioski rybackiej Reine i ostatniej miejscowości archipelagu o najkrótszej nazwie świata Å (wpisanej na listę Guinessa). Według norweskiego biura statystycznego średnio tylko jeden procent turystów odwiedzających Lofoty rocznie trafia na skrytą i ciężko dostępną wyspę Værøy.

Wysepka ta leży w samym sercu fiordu Vestfjorden, zamieszkuje ją ok. 750 ludzi, posiada aż jeden sklep, jedną restauracją (z najlepszą sałatką z krewetkami jaką jadłam), najstarszy kościół w województwie (z 1740 roku) i całe 21 km asfaltowej drogi. Poza infrastrukturą wyspa jest nieziemska jeśli chodzi o warunki przyrodnicze, bogata w cudowne plaże, strzeliste góry, długie doliny i wpadające do wody klify. Choć ten weekendowy wypad nie skończył się dla naszej dwójki najlepiej to ponad tysiąc zrobionych zdjęć, godzinnych ujęć ( zarówno z gopro jak i z drona) dobrze pozwolą nam zapamiętać ten ostatni czerwcowy weekend na ukrytej wyspie. Dlaczego?

Destynacja tylko dla wybranych?

Dokładnie sześć lat temu mieszkając jeszcze w Warszawie po raz pierwszy dowiedziałam się o wyspie Værøy. Planowałam wtedy wycieczkę oczywiście na rajskie wyspy Lofoty. Jeszcze nie wiedziałam, że wyspa oddalona jest od samego archipelagu Lofoten ok. 1,5 godziny przeprawy promem, a ok. 5 godzin od kontynentu i najbliższego miasta Bodø (oczywiście tylko w dobrej pogodzie). Widząc tajemnicze zdjęcie w jednym z numerów National Geographic, pod tytułem “Destynacja tylko dla wybranych?” Zakochałam się po uszy! Nie miałam pojęcia że na wyspę tak ciężko jest się dostać, a nawet jak już się tam dostaniesz to możesz tak szybko z niej nie wrócić.

Skarb Północy – wyspa Værøy

Wyspa znajduje się w samym środku fiordu Vestfjorden, który otoczony jest najsilniejszymi prądami morskimi na świecie. To właśnie dlatego miejsce to jest szczególnie nieznane, nieodkryte i mało znane w świecie podróżników. Kiedyś na wyspę można było przylecieć samolotem który kursował 2 razy w tygodniu. Dzisiaj jest to niemożliwe z racji tragedii która miała miejsce w latach 90-tych, kiedy to samolot wpadł w turbulencję z powodu niezmiernie silnych morskich wiatrów (rozpędzonych po stokach górskich) rozbił się odbierając życie wszystkim pasażerom na pokładzie którzy akurat lecieli na święta Wielkanocne do rodziny.

Ponadto, wyspa ta ma szczególny klimat. Jest najdalej na północ położonym miejscem gdzie nie występuje meteorologiczna zima, ponieważ średnia temperatura powietrza w zimie utrzymuje się powyżej zera. Dodatkowo z racji występowania silnych i ciepłych prądów morskich, śnieg nie utrzymuje się tu dłużej niż parę godzin, co nie znaczy że nie może być tu zimno! Będąc tam pod koniec czerwca mieliśmy możliwość doświadczyć wszystkich rodzajów pogody. Od zimnego ale słonecznego północnego słońca, po tropiki na plaży aż po wichurę oraz całkowite zachmurzenie.

Dojazd

Na wyspę najłatwiej można dostać się 20 minut lotu helikopterem z samego Bodø który lata, aż dwa razy dziennie. Ponadto prom z miasta wypływa również dwa razy dziennie w sezonie letnim. Na samej wyspie nie ma żadnej komunikacji miejskiej, więc polecam wypożyczyć sobie auto aby móc zwiedzić wszystkie tajemnicze zakątki które tu opiszę. Dodam, że w Norwegii auto to podstawa każdego bytu. My bez auta polecieliśmy tylko na Svalbard! 😛

Nocleg

Noclegi dostępne są zarówno w hotelu jak i rorbu. Rorbu to stare norweskie rybackie chatki odrestaurowane i położone na palach nad samym morzem (o tym pisałam tu). Idealnie zaopatrzone na potrzeby turystyczne, gotowe przyjąć najbardziej wymagających turystów. Niektóre z nich nawet posiadają nawet własne jaccuzzi oraz saune. Bajka. Jednakże, według obowiązującego prawa do korzystania z natury Allmannsretten w całej Norwegii praktycznie wszędzie można rozbić namiot na dziko. Jednak Norwegowie cenią sobie prywatność więc nie zaleca się robić obozowiska bliżej niż 150 metrów od prywatnej posiadłości, poza tym nie ma większych zakazów. Tak samo jest na wyspie. Na nasz camping wybraliśmy jedną z większych plaż położoną na zachodniej stronie wyspy, o nazwie Nordlandshagen- co dosłownie znaczy ogród Nordlandu 🙂

Dzień który nigdy się nie kończy

Gdy dojechaliśmy na miejsce była godzina 22.00. Plaża była już idealnie oświetlona nisko osadzonym arktycznym słońcem. O dziwo nie biały piasek zrobił na nas największe wrażenie ale soczyście zielone łąki pokrywające stoki górskie kończące się u podnóży cudownej plaży. Ponadto, dmuchawce zdobiły trawę niczym delikatny naturalny dywan. Poczułam wiosnę, bo w Polsce dmuchawce są na przełomie kwietnia/maja a tu pod koniec czerwca! Po przybyciu przebraliśmy się, najedliśmy i czym prędzej zaczęliśmy nasz trekking z widokiem na naszą plażę. Spieszyliśmy się gdyż chcieliśmy być na wierzchołku góry dokładnie o północy, witając królową sezonu letniego samą jej magiczną mość północne słońce w swojej najlepszej okazałości.

Góra „RÓG”- czyli Hornet 346 m n.p.m.

Szlak prowadził stromo w górę po niewyznaczonej trasie od samej plaży (gdzie mieliśmy nocować). W pierwszej fazie prowadzi po luźno osadzonych kamieniach. Miejscami ślisko, miejscami nadepnięty kamień przesuwał się razem z tobą, a miejscami szlak był całkowicie piaskowy powodując że łatwo można było go zgubić. Podekscytowani bardzo szybko doszliśmy na sam szczyt, niecierpliwie czekając na prywatny show tego wieczoru! I jak było?

As free as the ocean…

Było jeszcze piękniej niż się spodziewałam. Miałam wrażenie że widzę ogromną taflę Oceanu Arktycznego w skład którego wchodzi miniaturowe Morze Norweskie, które na dalekim horyzoncie łączy się z troszkę większym Morzem Grenlandzkim! Otchłań, bezkres i monumentalność morza otaczająca nas ze wszystkich stron góry! Bezgraniczny ogrom i widok niebiesko- złotej tafli królestwa Neptuna i niekończącej się wody zrobił na mnie piorunujące wrażenie. Kocham morze. Uwielbiam je pod każdą postacią. Powiew morskiej bryzy i słone zimne arktyczne powietrze dodatkowo nasiliły to uczucie. Móc oglądać tą złotą taflę z wyżyn potęguje to uczucie. Byłam totalnie oczarowana i bardzo wdzięczna. Słowa nie są w stanie opisać tego piękna. Oczywiście Zdeno uchwycił ten moment z perspektywy lotu drona więc koniecznie zobacz filmik z naszej wizyty na Værøy.

Noc która nigdy nie zapada

Około 1 w nocy rozbiliśmy namiot, i z widokiem złotej poświaty leżeliśmy sobie nie chcąc zasnąć. Jakbyśmy wiedzieli że w tym roku po raz ostatni widzimy się z północnym słońcem. Fenomen arktycznego słońca jest tym ciekawszy iż z każdą godziną jego kolory są intensywniejsze, żywsze i tak jakby złocista niewidzialna chusta opadła na ziemię i starannie wszystko przykryła. O godzinie 3.30 postanowiliśmy zakończyć tę wiecznie trwającą noc. To śmieszne ale to właśnie w lecie najciężej budzię się rano. Dlaczego? Z racji światła 24 godziny na dobę, przez które w ogóle nie czuje zmęczenia i zazwyczaj późno kładę się spać, co potęguje zmęczenie nad ranem.

Håheia 438 m n.p.m. symbol archipelagu

Celem mojej podróży na Wyspę Værøy było przejście jej skalistej części wzdłuż i wszerz. Wisienką na torcie miał być słynny widok który można zobaczyć tylko z wierzchołka góry o nazwie Håheia. (To ten widok pierwszy raz zobaczyłam dawno temu w słynnym artykule National Geographic, który zmotywował mnie do odwiedzenia wyspy). Widok ten uznawany jest za symbol całego archipelagu, a zdjęcia z góry na otaczające plaże i bezkres morza pojawiły się na dziesiątkach pocztówek i zdjęć zafascynowanych turystów.

Na tę górę prowadzą minimum 3 trasy górskie. My szliśmy wierzchołkiem od samego parkingu z miasta do samej bazy NATO aż kończąc urwistym klifem z wymarzonym widokiem na który czekałam tyle lat. Wrażenia? Cała trasa była wyjątkowa. Z racji tego iż idąc po grzebieniu jesteś w stanie ogarnąć wzrokiem całą wyspę i otaczające ją z każdej strony morze. Ponadto, nigdzie na całej wyspie nie ma takich klifów niczym z Kornwalii w Wielkiej Brytanii z soczyście zieloną trawą, zapadającą się pod stopami.

Największe wrażenie robiły ogromne plaże u stóp 400 metrowych pionowych skalistych i dość wąskich gór. Ponadto, na końcu archipelagu znajdowała się maleńka wioska Måstad w której do dzisiaj mieszkają ludzie, na którą można dostać się tylko za pomocą łodzi rybackiej/ motorówki bądź całodniowej wycieczki prowadzącej przez plażę i łańcuch górski od samej plaży Nordlandshagen na której nocowaliśmy. Ciekawostką jest to, iż właśnie z tego miejsca pochodzi rasa psów Lundehund zaklasyfikowanych do północnych szpiców myśliwskich wytrenowanych do łowienia maskonurów, które były głównym źródłem utrzymania się mieszkańców tej osady w dawnych czasach. Widok był niczym z bajki. Niestety maskonurów nie widzieliśmy ale po to chcę jeszcze wrócić na wyspę w innym terminie!

Nordlandsnupen 450 m n.p.m.

W drugi poranek obudził mnie zapach arktycznego powietrza zmieszanego z kawą którą Zdeno świeżo ugotował na turystycznej kuchence nie mogąc spać z powodu zbyt dużego ciepła w namiocie! Ten ostatni poranek spędziliśmy wyjątkowo na plaży nasycając się cudownym widokiem na spokojne morze i przepiękne szczyty niezamieszkałej sąsiedniej wyspy Mosken.

W tym dniu planowaliśmy trekking przed opuszczeniem wyspy. Celem było podbicie najwyższego punktu na wyspie- Nordlandsnspen. Cudowna ścieżka prowadząca na samą górę była nad wyraz stroma. Niestety ostatnie 20 metrów tej najbardziej niedostępnej góry przerosło mnie gdyż trzeba było się wspinać po dość mokrej ścianie trzymając się za pionowo wiszącą linę.

It is not the mountain we conquer but ourselves

Odkąd przeprowadziłam się do Norwegii walczę z lękiem wysokości prawie każdego dnia. Tym razem wygrał ze mną. Tak strome zbocza i niedostępny wierzchołek jeszcze nie miałam okazji podbijać, więc z racji tego iż była to 3 góra w ostatnich 3 dniach postanowiłam odpuścić ostatnie 20 metrów. Góry nauczyły mnie jednego. To nie górę się podbija ale samego siebie. Ja uczę się tego za każdym razem wchodząc na szlak 🙂

Kolorowa Wyspa

Jeśli szukasz miejsca na Lofotach z dala od zgiełku turystów, hałasu, idyllicznej ciszy i egzotycznej przyrody- wyspa Værøy jest idealna. Jeśli nie jesteś fanem trekkingów możesz wziąć udział w festiwalu północnego słońca który odbywa sie tu latem. Jeśli jesteś fanem dziwnych sportów również zachęcam do przyjazdu na wsypę, gdyż słynie ona z najbardziej dziwacznego typu sportu jaki polega na łapaniu orłów gołymi rękoma! Osobiście na pewno tu jeszcze wrócę bo zgadzam się z autorem cytatu, który głosi że prawdziwa podróż odkrywcy polega nie na poszukiwaniu nowych krajobrazów, ale na odnalezieniu nowych oczu” M. Proust

Zapraszam na filmik! ?

Norweska Wenecja, czyli SVOLVÆR & HENNINGSVÆR

Norweska Wenecja, czyli SVOLVÆR & HENNINGSVÆR

Praktyczne informacje:
Miejsce: Lofoten, Nordland
Archipelag na Morzu Norweskim u północno-zachodnich wybrzeży
Długość archipelagu wysp: 112 km
Łączna powierzchnia wysp: 1 227 km²

Lofoty to Eldorado dla miłośników wspinaczek górskich, hikingu o każdej porze roku i zimowego freeride’u po stromych stokach górskich kończących się w samym morzu. Moje ulubione miejsce na Lofotach to zdecydowanie dwa urocze miasteczka, ktore sama nazwałam „Norweską Wenecją”. Svolvær to stolica i głowne centrum całego archipelagu wysp Lofoten. Miasto zamieszkuje zaledwie 4,5 tysiąca mieszkańców, niegdyś żyjących z połowów i rybołówstwa, dzisiaj natomiast turyści ze wszystkich stron świata napływają żeby doświadczyć wakacji z dreszczykiem emocji i spróbować ekstremalnych sportów zarówno wodnych jak i górskich! Każdy znajdzie tu coś dla siebie. Zwłaszcza miłośnicy kultury i sztuki, bo nie bez przyczyny znajduję się tutaj placówka wydziału Uniwersytetu Nordland z katedrą sztuki, ale również tu odbywa się największy norweski Międzynarodowy Festiwal Sztuki, który przyciąga indywidualności z najdziwniejszych zakątków świata! Miejsce to ekspresywnie spaja naturę z cywilizacją, przyciągając artystów nie po to aby wziąć udział w samej imprezie kulturowej, ale głównie aby zaczerpnąć inspiracji, rozbudzić drzemiącą wenę i doznać głębokiego ożywienia twórczego, aby później założyć tu własną galerię.

Zawsze jak tu przyjeżdżamy moją uwagę przykuwają zarysowane wierzchołki górskie, kształtem przypominające odcięte szczyty naszych polskich Tatr, których wiek ocenia się na ok. 3 miliardy lat, tworząc je jedne z najstarszych gór na świecie! Ten malowniczy krajobraz wyśmienicie dekorują małe, kolorowe domki rybackie, które wspaniale komponują się z arktycznym klimatem północnej Skandynawii. Jak planujesz przyjechac na LOFOTY koniecznie musisz zatrzymać sie właśnie w centrum nordyckiego archipelagu wysp- Svolvær. Dlaczego?

ż, miasteczko usytuowane jest nad samym Morzem Norweskim z którego, wyrastają strome masywy górskie liczące ponad tysiąc metrów, pomiędzy którymi wcinają się wyraziste, lapidarne i malownicze fiordy. Ponadto, charakterystyczna nordycka zabudowa kolorowych domków rybackich RORBU, położonych na palach przy samej linii brzegowej, urozmaica i przyozdabia surowy i sterylny krajobraz archipelagu, tworząc unikalną i jedyną w swoim rodzaju wizytówkę całych Lofotów. Rorbu położone są tuż przy morskim brzegu, ze względu na ich funkcję i praktyczne wykorzystanie. Od początku XX wieku domki wykorzystywane były jako kwatery lokalnych rybaków utrzymujących się głównie z połowów arktycznego dorsza. Obecnie, wykorzystywane są one jedynie w celach turystycznych, jako domki letniskowe dla turystów umożliwiając przyjezdnym przeżycie typowo norweskich wakacji, dając tym samym namiastkę życia tutejszych mieszkańców. Będąc na Lofotach, zawsze wybieramy ten rodzaj noclegów!

Ponadto, miasteczko jest stosunkowo małe ale za to niesamowicie urokliwe i romantyczne. Nietypowy wachlarz przytulnych kawiarenek i norweskich restauracji, kusi abyś odpoczął po górskiej wędrówce i zjadł świeżo złowionego halibuta popijając orzeźwiającym piwem Lofotpils pochodzącym prosto z lokalnego browaru Lofotów. Jednym słowem jest to kombinacja krajobrazem przypominająca Alpy zalane morzem w połaczeniu z architekturą Wenecji jednak postawioną w stylu skandynawskim. Nie ma piękniejszego miejsca na Ziemi! <3

Ponadto, Svolvær cenowo również przypomina Wenecję, ale nie dlatego tak bardzo mi się tutaj podoba. ? W Norwegii rzadko zdarza się, że zarówno miasta jak i jego mieszkańcy są tak otwarci na turystów- jak właśnie tu na LOFOTACH. Dzięki swojej dobrze rozbudowanej, nowoczesnej i bogato wyposażonej infrastrukturze zarówno sportowo-rekreacyjnej, socjalnej jak i usługowej z przewagą licznych punktów gastronomicznych oraz tętniących życiem pubów i barów, zapewnia niespotykaną na północy różnorodność rozrywki, wydarzeń i inicjatyw.

Z dobrze rowiniętego zaplecza gastronomicznego korzystają głównie przyjezdni norwedzy oraz turyści, z racji tego iż Norwedzy nie mają w zwyczaju wychodzić na kolację do restauracji w ciagu tyodnia. Jednakże, każdego dnia spotykają się przy kawie, do której nie może zabraknąć tzw. „brunostvafler„- czyli norweskiego gofra z popularnym słodkim, karmelowym serem. Po czterech latach jestem w stanie go zjeść, obowiązkowo polecam tą kombinacje jako MUST EXPERIENCE północnej Norwegii.

Dalszą ciekawostką Svolvær’u jest Svolværgeita, (w dosownym tłumaczeniu oznacza Kozę Svolværu), której charakterystyczny kształt przypomina właśnie kozie rogi. Góra jest po prostu monumentalna i to właśnie ona przyciąga tysiące turystów, zapewniając dreszczyk emocji i adrenaliny nie do opisania. Dlaczego? Otóż, wielu ludzi przyjeżdża tu tylko po to żeby przeskoczyć z jednego rogu słynnej kozicy, na drugi! Szaleństwo. Svolværgeita znajduję się na wysokości 150 metrów nad poziomem morza i otaczają ją skały, które nie zatrzymują dziesiątki szaleńcow mających na celu przeskoczyć cudowny wierzchołek góry. Oczywiście nie wszystkie próby kończą się pomyślnie i niejeden niestety nie wrócił już do domu. Jednak dużo śmiałków podejmuje wyzwanie z uwieńczonym sukcesem. Najmłodszy skoczek któremu udało sie przeskoczyć i przeżyć, miał zaledwie 8 lat! Mnie najbardziej zaskoczył dokument o nieustraszonych norwegach, którzy mężnie przejechali na drugą stronę ROWEREM. Popularnością cieszy się również slackline, paragliding lub skok ze spadochronem. My natomiast weszlismy na równoległy szczyt żeby móc podziwiać to piękno natury z daleka. Oczywiście mr Zdeno planuje dobicie tego wierzchołka- ale póki co nie ze mną. ?

Drugie miasto Lofotów, które zasługuje na szczególną uwagę to oddalone o 24 kilometry od Svolværu- Henningsvær! Henningsvær szczególnie znany jest ze swoich atutów przyrodniczych i walorów krajobrazowych, umożliwiającących zamianę zatłoczonych szlaków górskich na samotność w ścianie, oferując najlepsze warunki na wspinaczkę górską „niewolnikom lin”! Otoż, to właśnie tutaj znajduję się najwięcej możliwości wspinaczkowych na całych Lofotach, oferując kursy, szkolenia i wyprawy grupowe zarówno dla ekspertów jak i laików na każdym poziomie! Ponadto, zaplecze turystyczne i hotelowo-usługowe jest równie dobrze rozwinięte, kusząc wspinaczką wysokogórską turystów z całego świata. Miejsce to zamieszkuje ok. 450 osób ale podobnie jak Svolvær tętni życiem zarówno samych mieszkańców jak i zapalonych miłośników górskich. Ja uwielbiam Henningsvær poprzez jedną wyjątkową restaurację, której północna ściana zrobiona jest z samej szyby, dzieki czemu możesz delektować się gorącą kawą w ciepełku z widokiem na majestatyczne góry skąpane w morzu. Po prostu MASTERPIECE!

Ciekawostką jest, że norwedzy nie przesłaniają natury zabudowaniami, ale dopasowują zabudowę do samej natury! W mojej ulubionej knajpce panuje klimat jak w naszych polskich czy słowackich Tatrach, typowo nienorweski chillout! To właśnie tu jest serwowany przysmak norwegów- RYBNA CZEKOLADA domowej roboty o smaku dorsza! Ponoć słona ryba idealnie komponuje się z gorzką czekoladą. Nie miałam odwagi spróbować tak silnej kombinacji, ale na pewno jest ona warta ryzyka. Silne doznania gwarantowane!

Ponadto, w pubie panuje nonszalancki luz, w oddali gra muzyka Boba Marleya, do którego serwowane jest swieżutkie piwo, a za barem obsługuje hiszpański barman z czarującym angielskim. Dosłownie odwrotność przeciętnego, norweskiego miasteczka. Dla mnie te dwie miejscowości to zdecydowanie jedne z najbardziej niezwykłych, czarujących i fascynujących destynacji archipelagu Lofoten, które koniecznie trzeba zobaczyć. Nigdzie nie doświadczysz takiego specyficznego klimatu jak właśnie tu. Jednoznacznie, zgodzę się z magazynem podróżniczym National Geographic Traveler, który umieścił Lofoty w trójce najbardziej atrakcyjnych turystycznie archipelagów na Ziemi! Kocham tu przyjeżdżać! Koniecznie musisz zobaczyć to miejsce na własne oczy! ?

LOFOTY JESIENIĄ cz. I

TOP 4 LOFOTÓW- JESIEŃ cz. 1

Malutki, drewniany domek na długich palach wbity prosto w dno samego morza. Świecący księżyc odbity w tafli ciemnej mieniącej się wody. Śpiewające mewy i zapach ryb unoszony przez morską bryzę. Do tego ciepły koc z owcy i smak czerwonej herbaty…

Kawałek nieba na ziemi!

Dokładnie tak zaczęliśmy ostatni weekend po 4 godzinnej podróży promem przez niekończący się fiord. Naszym celem był fizyczny odpoczynek, od biurowego siedzenia. I psychiczny od ilości wchłoniętych informacji, obowiązków i stresów w pracy. Marząc o jednym- RELAKSIE. Rozluźnienie ciała i oczyszczenie umysłu przed kolejnym ciężkim tygodniem w pracy. Upojenie zmysłów energią czerpaną prosto z natury. Radocha z małych rzeczy. Innymi słowy, potrzebowaliśmy terapii Lofoten!

No plan more fun!

Uwielbiam Archipelag wysp Lofoten jesienią. Po pierwsze dlatego, że kolory muśnięte są złotą barwą, a czerwone jarzębiny kontrastują z żółtymi liśćmi na tle majestatycznych gór. Po drugie, dlatego że ruch turystyczny jest znikomy, a nasze ukochane RORBU dostępne jest tylko dla nas i jest udostępnione tylko na nasze potrzeby. Otóż, koleżanka Zdena z pracy posiada swoje własne czerwone rorbu w sercu samych Lofotów. W sezonie letnim nie sposób się tam dostać, gdyż turyści z całego świata z rocznym wyprzedzeniem pragną spędzić wakacje właśnie tam. My natomiast mamy to szczęście, że nasz pobyt w tym cudownym miejscu dostosowujemy do warunków pogodowych.

Podróży na Lofoty nigdy nie planujemy wcześniej niż 3 dni przed wyjazdem. Tym razem też tak było. Britt cieszyła się, że ktoś zadba o jej ślicznie urządzoną chatkę, a my cieszyliśmy się że termometr miał pokazywać +12 stopni. Wszystko wskazywało, że lepiej być nie mogło. ?

AZYL

Pierwszy dzień na wyspach zaczął się dość spokojnie. Wtulona w owcze krzesło, z kubkiem gorącej kawy wpatrzona byłam na spokojny fiord i unoszącą się nad nim mgłę. W ogóle nie miałam ochoty ruszać się z tego urokliwego miejsca. Opuszczać ten cudowny azyl? Tu i teraz? Wyjść na dwór jak tutaj jest tak pięknie? Męczyć się w pocie czoła na niekończącym się trekkingu? Przecież, po co mi to jest w ogóle?

Zew przygody

Nagle moje myśli przerwał donośny ziew Zdena, który dopiero co się obudził. Wszedł do pokoju z zafascynowaną miną. Błyskiem w oku, który prawie mnie poraził. Radością małego dziecka, i ogromnym uśmiechem. Na twarzy wymalowaną miał chęć przeżycia przygody życia. Właśnie dzisiaj. Tu i teraz. W ręku trzymał ogromną mapę wysp. A w głowie miał tysiąc planów. Wszystko było jasne, mamy maksymalnie godzinę żeby wydostać się z mojej OAZY spokoju. Pokoju. Perfekcjonizmu. Strefy komfortu. Miał tyle planów, że głowa mała. Ale przecież weekend ma tylko dwa dni!

Oczywiście nie było czasu do stracenia. Krótki stretching. Szybkie śniadanie. Spakowany dron, osmo, gopro, nikon. Hej przygodo! Ruszyliśmy w krętą drogę na eksplorację cudownych i nieznanych dotąd dla mnie zakątków malowniczych rajskich arktycznych wysp Lofoten.

UNSTAD

Pogoda od samego rana nie wróżyła najlepiej. Było bezwietrznie z małą niewidoczną mżawką i przebijającym się przez grube chmury słońcem. Ciemne chmury zasłaniały dużą część nieba, ale obserwując radar wiedzieliśmy, że po południu wszystko ma się wyczyścić. Ponadto był przypływ i tym samym idealne warunki warte odwiedzenia szczególnie jednego miejsca w którym jeszcze nigdy nie byłam- cudowną i jedyną w swoim rodzaju plażę UNSTAD. Miejsce to znane jest na całym świecie dzięki swoim wyjątkowym walorom przyrodniczym. Piaszczysta, długa 2 kilometrowa plaża położona na 68 szerokości geograficznej nad samym Oceanem Atlantyckim. W świecie surferów uznawana jest za najdalej na północ położoną plażę i raj do surfowania

Surf under the Northern Light – FILM

To właśnie tam odbywają się międzynarodowe rankingi, konkursy i festiwale surfingowe przy świetle zorzy polarnej. Plaża otoczona jest stromym łańcuchem gór od strony lądu, sięgającym ok 700 m n. p. m. Takie położenie wraz ze skalistym dnem oceanu nadaje temu miejscu światowej klasy wysokich fal. Raj dla miłośników surfingu, kitesurfing czy wszelkiego rodzaju sportów wodnych, nurkowania z rurką, albo morskiego canoe!

Chillout

Była idealna pogoda na zaobserwowanie pokaźnych fal wraz z odważnymi surferami walczącymi w pienistym groźnym morzu. W życiu nie widziałam tylu ludzi naraz w wodzie za kołem podbiegunowym! Widok był naprawdę egzotyczny. Zapach ogniska i grillowanych kiełbasek unosił się z daleka, a rozstawione namioty i campery wokół długiej plaży z widokiem na “ludzi morza” zainspirował mnie. Sama zapragnęłam stać się częścią tego całego przedsięwzięcia. Totalny chillout. Beztroska. Jedyne zmartwienie to złapać FALĘ i utrzymać się na niej jak najdłużej! Nikt nie zważał na to, że trochę pada, jest wilgotno a nisko osadzone ciemne chmury dodają dramaturgii całej scenerii.

Wikingowie

Z takim widokiem poszliśmy na 2 godzinną wyprawę prosto na sam koniec łańcucha górskiego kończącego tą wspaniałą plażę. Tam otworzył się nam fenomenalny widok na bezkres oceanu,i jeszcze większe fale w oddali, a po chwili wyszło słońce przebijające się przez dominujące chmury. Widok niczym z serialu Wikingowie. Dynamiczni surferzy nadali życia temu miejscu, a światło dodało mistycznych kolorów. Z takim pejzażem zjedliśmy lunch i czym prędzej wróciliśmy do auta. Pogoda powoli zaczęła się klarować, a to znaczy że czas na inne miejsce i kolejną wycieczkę!

Reinhaugen- 450 m n.p.m., Vestvågøya

Mieliśmy tylko weekend na eksplorację wyspy Flakstadøya i Vestvågøya (realnie niecałe 2 dni) a planów było sporo, bo aż 5 wycieczek w programie! Dużo, ale dla chcącego nic trudnego! Druga górka na którą mieliśmy się wdrapać była niewysoka, jedyne 450 m n.p.m., więc prawie na nią wbiegliśmy po drodze spotykając jedną parkę Norwegów. Pogoda polepszyła się diametralnie. Słońce oświetlało cudowne jeziora i fiord odkrywając turkusowe kolory wody, a my z dronem na plecach wybiegliśmy na sam szczyt, pragnąc zamiast drona mieć skrzydła i sami chcieliśmy polecieć nad tymi cudownymi miejscami.

Gniewni ludzie północy!

Widok na fiord wpływający do Oceanu był nieziemski. Łuk wysokich i wyrastających z wody oświetlonych słońcem i udekorowanych chmurami gór był wspaniały. Jesienne złote kolory idealnie komponowały się z morzem, więc nie mogłam doczekać się aby wszystko dokładnie udokumentować naszym quadrocopterem! Niestety, dron w ogóle nie chciał z nami współpracować. Piszcząc i świecąc z każdej możliwej strony nie mógł połączyć się ze sterownikiem. Na nic, aktualizacja programu. Włączanie i wyłączanie telefonu. Reset aplikacji. Nie chciał wylecieć i koniec. Ze złości miałam ochotę go tam zostawić. Wiem, nic by to nie dało. Usiedliśmy zrezygnowani i napajaliśmy się cudownym widokiem odliczając minuty do kolejnego deszczu. Lokalne deszcze przychodziły i odchodziły bardzo szybko (typowe dla klimatu wyspowego i tego okresu), a ten którego się spodziewaliśmy w ogóle do nas nie doszedł.

Do 3 razy sztuka!

Trzeci szczyt zaczęliśmy tuż przed zachodem słońca, tylko po to żeby ewentualnie móc pożegnać się ze światłem będąc już na samej górze. W nogach mieliśmy już ponad 1000 metrów więc powoli zaczynaliśmy czuć zmęczenie, a ostatnia nasza destynacja była wyjątkowo stroma i bolesna.

Własnym szlakiem- Trolltindan, 305 m n.p.m.

Tak „efektywne metry wysokościowe” (stromy i wysoki stok górski :P) pokonaliśmy w zabójczym tempie, znajdując się na wierzchołku po 35 minutach od samego parkingu. Głównie dlatego, że w ogóle nie trzymaliśmy się ścieżki tylko wyznaczyliśmy swoją trasę. Nie było łatwo, bo zbocze pokryte było grubo zarośniętymi mchami w które łatwo się wpadało i ciężej wychodziło. Ale wyznajemy zasadę im bardziej niedostępna góra, tym ciekawiej! Po wejściu na wierzchołek, złapaliśmy oddech, udokumentowaliśmy trzeci szczyt i czym prędzej zaczęliśmy zbiegać wraz z zachodzącym już słońcem.

Ryba + Wino= ♥

Nie mogliśmy zbyt długo cieszyć się widokami gdyż, byliśmy umówieni ze znajomymi, których obiecaliśmy odwiedzić. Po przesympatycznym spotkaniu, zmęczeni ale zaspokojeni całym dniem wrażeń pojechaliśmy do naszego cieplutkiego rorbu po drodze kupując obiad (Zdena ulubiony przysmak) lokalne BACALAO. Przepyszny gulasz z dorsza i czarnymi oliwkami, idealnie pasował do włoskiego czerwonego wina, które przywieźliśmy z wakacji prosto ze słonecznej Italii.

Wieczór zapowiadał się wspaniale. Niebo z tysiącem kolorów, oświetlone gwiazdami nadało naszej kolacji lepszego smaku. Mimo iż byliśmy bardzo zmęczeni, byliśmy przygotowani na bieganie z aparatem po molo dokumentując potencjalną ukazującą się nam zorzę polarną. Dla nas wieczór dopiero się zaczynał. Ale o tym w kolejnym wpisie, na który już zapraszam!