Praktyczne informacje: Miejsce: Lofoten, Nordland Archipelag na Morzu Norweskim u północno-zachodnich wybrzeży Długość archipelagu wysp: 112 km Łączna powierzchnia wysp: 1 227 km²
Lofoty to Eldorado dla miłośników wspinaczek górskich, hikingu o każdej porze roku i zimowego freeride’u po stromych stokach górskich kończących się w samym morzu. Moje ulubione miejsce na Lofotach to zdecydowanie dwa urocze miasteczka, ktore sama nazwałam „Norweską Wenecją”. Svolvær to stolica i głowne centrum całego archipelagu wysp Lofoten. Miasto zamieszkuje zaledwie 4,5 tysiąca mieszkańców, niegdyś żyjących z połowów i rybołówstwa, dzisiaj natomiast turyści ze wszystkich stron świata napływają żeby doświadczyć wakacji z dreszczykiem emocji i spróbować ekstremalnych sportów zarówno wodnych jak i górskich! Każdy znajdzie tu coś dla siebie. Zwłaszcza miłośnicy kultury i sztuki, bo nie bez przyczyny znajduję się tutaj placówka wydziału Uniwersytetu Nordland z katedrą sztuki, ale również tu odbywa się największy norweski Międzynarodowy Festiwal Sztuki, który przyciąga indywidualności z najdziwniejszych zakątków świata! Miejsce to ekspresywnie spaja naturę z cywilizacją, przyciągając artystów nie po to aby wziąć udział w samej imprezie kulturowej, ale głównie aby zaczerpnąć inspiracji, rozbudzić drzemiącą wenę i doznać głębokiego ożywienia twórczego, aby później założyć tu własną galerię.
Zawsze jak tu przyjeżdżamy moją uwagę przykuwają zarysowane wierzchołki górskie, kształtem przypominające odcięte szczyty naszych polskich Tatr, których wiek ocenia się na ok. 3 miliardy lat, tworząc je jedne z najstarszych gór na świecie! Ten malowniczy krajobraz wyśmienicie dekorują małe, kolorowe domki rybackie, które wspaniale komponują się z arktycznym klimatem północnej Skandynawii. Jak planujesz przyjechac na LOFOTY koniecznie musisz zatrzymać sie właśnie w centrum nordyckiego archipelagu wysp- Svolvær. Dlaczego?
ż, miasteczko usytuowane jest nad samym Morzem Norweskim z którego, wyrastają strome masywy górskie liczące ponad tysiąc metrów, pomiędzy którymi wcinają się wyraziste, lapidarne i malownicze fiordy. Ponadto, charakterystyczna nordycka zabudowa kolorowych domków rybackich RORBU, położonych na palach przy samej linii brzegowej, urozmaica i przyozdabia surowy i sterylny krajobraz archipelagu, tworząc unikalną i jedyną w swoim rodzaju wizytówkę całych Lofotów. Rorbu położone są tuż przy morskim brzegu, ze względu na ich funkcję i praktyczne wykorzystanie. Od początku XX wieku domki wykorzystywane były jako kwatery lokalnych rybaków utrzymujących się głównie z połowów arktycznego dorsza. Obecnie, wykorzystywane są one jedynie w celach turystycznych, jako domki letniskowe dla turystów umożliwiając przyjezdnym przeżycie typowo norweskich wakacji, dając tym samym namiastkę życia tutejszych mieszkańców. Będąc na Lofotach, zawsze wybieramy ten rodzaj noclegów!
Ponadto, miasteczko jest stosunkowo małe ale za to niesamowicie urokliwe i romantyczne. Nietypowy wachlarz przytulnych kawiarenek i norweskich restauracji, kusi abyś odpoczął po górskiej wędrówce i zjadł świeżo złowionego halibuta popijając orzeźwiającym piwem Lofotpils pochodzącym prosto z lokalnego browaru Lofotów. Jednym słowem jest to kombinacja krajobrazem przypominająca Alpy zalane morzem w połaczeniu z architekturą Wenecji jednak postawioną w stylu skandynawskim. Nie ma piękniejszego miejsca na Ziemi! <3
Ponadto, Svolvær cenowo również przypomina Wenecję, ale nie dlatego tak bardzo mi się tutaj podoba. ? W Norwegii rzadko zdarza się, że zarówno miasta jak i jego mieszkańcy są tak otwarci na turystów- jak właśnie tu na LOFOTACH. Dzięki swojej dobrze rozbudowanej, nowoczesnej i bogato wyposażonej infrastrukturze zarówno sportowo-rekreacyjnej, socjalnej jak i usługowej z przewagą licznych punktów gastronomicznych oraz tętniących życiem pubów i barów, zapewnia niespotykaną na północy różnorodność rozrywki, wydarzeń i inicjatyw.
Z dobrze rowiniętego zaplecza gastronomicznego korzystają głównie przyjezdni norwedzy oraz turyści, z racji tego iż Norwedzy nie mają w zwyczaju wychodzić na kolację do restauracji w ciagu tyodnia. Jednakże, każdego dnia spotykają się przy kawie, do której nie może zabraknąć tzw. „brunostvafler„- czyli norweskiego gofra z popularnym słodkim, karmelowym serem. Po czterech latach jestem w stanie go zjeść, obowiązkowo polecam tą kombinacje jako MUST EXPERIENCE północnej Norwegii.
Dalszą ciekawostką Svolvær’u jest Svolværgeita, (w dosownym tłumaczeniu oznacza Kozę Svolværu), której charakterystyczny kształt przypomina właśnie kozie rogi. Góra jest po prostu monumentalna i to właśnie ona przyciąga tysiące turystów, zapewniając dreszczyk emocji i adrenaliny nie do opisania. Dlaczego? Otóż, wielu ludzi przyjeżdża tu tylko po to żeby przeskoczyć z jednego rogu słynnej kozicy, na drugi! Szaleństwo. Svolværgeita znajduję się na wysokości 150 metrów nad poziomem morza i otaczają ją skały, które nie zatrzymują dziesiątki szaleńcow mających na celu przeskoczyć cudowny wierzchołek góry. Oczywiście nie wszystkie próby kończą się pomyślnie i niejeden niestety nie wrócił już do domu. Jednak dużo śmiałków podejmuje wyzwanie z uwieńczonym sukcesem. Najmłodszy skoczek któremu udało sie przeskoczyć i przeżyć, miał zaledwie 8 lat! Mnie najbardziej zaskoczył dokument o nieustraszonych norwegach, którzy mężnie przejechali na drugą stronę ROWEREM. Popularnością cieszy się również slackline, paragliding lub skok ze spadochronem. My natomiast weszlismy na równoległy szczyt żeby móc podziwiać to piękno natury z daleka. Oczywiście mr Zdeno planuje dobicie tego wierzchołka- ale póki co nie ze mną. ?
Drugie miasto Lofotów, które zasługuje na szczególną uwagę to oddalone o 24 kilometry od Svolværu- Henningsvær! Henningsvær szczególnie znany jest ze swoich atutów przyrodniczych i walorów krajobrazowych, umożliwiającących zamianę zatłoczonych szlaków górskich na samotność w ścianie, oferując najlepsze warunki na wspinaczkę górską „niewolnikom lin”! Otoż, to właśnie tutaj znajduję się najwięcej możliwości wspinaczkowych na całych Lofotach, oferując kursy, szkolenia i wyprawy grupowe zarówno dla ekspertów jak i laików na każdym poziomie! Ponadto, zaplecze turystyczne i hotelowo-usługowe jest równie dobrze rozwinięte, kusząc wspinaczką wysokogórską turystów z całego świata. Miejsce to zamieszkuje ok. 450 osób ale podobnie jak Svolvær tętni życiem zarówno samych mieszkańców jak i zapalonych miłośników górskich. Ja uwielbiam Henningsvær poprzez jedną wyjątkową restaurację, której północna ściana zrobiona jest z samej szyby, dzieki czemu możesz delektować się gorącą kawą w ciepełku z widokiem na majestatyczne góry skąpane w morzu. Po prostu MASTERPIECE!
Ciekawostką jest, że norwedzy nie przesłaniają natury zabudowaniami, ale dopasowują zabudowę do samej natury! W mojej ulubionej knajpce panuje klimat jak w naszych polskich czy słowackich Tatrach, typowo nienorweski chillout! To właśnie tu jest serwowany przysmak norwegów- RYBNA CZEKOLADA domowej roboty o smaku dorsza! Ponoć słona ryba idealnie komponuje się z gorzką czekoladą. Nie miałam odwagi spróbować tak silnej kombinacji, ale na pewno jest ona warta ryzyka. Silne doznania gwarantowane!
Ponadto, w pubie panuje nonszalancki luz, w oddali gra muzyka Boba Marleya, do którego serwowane jest swieżutkie piwo, a za barem obsługuje hiszpański barman z czarującym angielskim. Dosłownie odwrotność przeciętnego, norweskiego miasteczka. Dla mnie te dwie miejscowości to zdecydowanie jedne z najbardziej niezwykłych, czarujących i fascynujących destynacji archipelagu Lofoten, które koniecznie trzeba zobaczyć. Nigdzie nie doświadczysz takiego specyficznego klimatu jak właśnie tu. Jednoznacznie, zgodzę się z magazynem podróżniczym National Geographic Traveler, który umieścił Lofoty w trójce najbardziej atrakcyjnych turystycznie archipelagów na Ziemi! Kocham tu przyjeżdżać! Koniecznie musisz zobaczyć to miejsce na własne oczy! ?
Malutki, drewniany domek na długich palach wbity prosto w dno samego morza. Świecący księżyc odbity w tafli ciemnej mieniącej się wody. Śpiewające mewy i zapach ryb unoszony przez morską bryzę. Do tego ciepły koc z owcy i smak czerwonej herbaty…
Kawałek nieba na ziemi!
Dokładnie tak zaczęliśmy ostatni weekend po 4 godzinnej podróży promem przez niekończący się fiord. Naszym celem był fizyczny odpoczynek, od biurowego siedzenia. I psychiczny od ilości wchłoniętych informacji, obowiązków i stresów w pracy. Marząc o jednym- RELAKSIE. Rozluźnienie ciała i oczyszczenie umysłu przed kolejnym ciężkim tygodniem w pracy. Upojenie zmysłów energią czerpaną prosto z natury. Radocha z małych rzeczy. Innymi słowy, potrzebowaliśmy terapii Lofoten!
No plan more fun!
Uwielbiam Archipelag wysp Lofoten jesienią. Po pierwsze dlatego, że kolory muśnięte są złotą barwą, a czerwone jarzębiny kontrastują z żółtymi liśćmi na tle majestatycznych gór. Po drugie, dlatego że ruch turystyczny jest znikomy, a nasze ukochane RORBU dostępne jest tylko dla nas i jest udostępnione tylko na nasze potrzeby. Otóż, koleżanka Zdena z pracy posiada swoje własne czerwone rorbu w sercu samych Lofotów. W sezonie letnim nie sposób się tam dostać, gdyż turyści z całego świata z rocznym wyprzedzeniem pragną spędzić wakacje właśnie tam. My natomiast mamy to szczęście, że nasz pobyt w tym cudownym miejscu dostosowujemy do warunków pogodowych.
Podróży na Lofoty nigdy nie planujemy wcześniej niż 3 dni przed wyjazdem. Tym razem też tak było. Britt cieszyła się, że ktoś zadba o jej ślicznie urządzoną chatkę, a my cieszyliśmy się że termometr miał pokazywać +12 stopni. Wszystko wskazywało, że lepiej być nie mogło. ?
AZYL
Pierwszy dzień na wyspach zaczął się dość spokojnie. Wtulona w owcze krzesło, z kubkiem gorącej kawy wpatrzona byłam na spokojny fiord i unoszącą się nad nim mgłę. W ogóle nie miałam ochoty ruszać się z tego urokliwego miejsca. Opuszczać ten cudowny azyl? Tu i teraz? Wyjść na dwór jak tutaj jest tak pięknie? Męczyć się w pocie czoła na niekończącym się trekkingu? Przecież, po co mi to jest w ogóle?
Zew przygody
Nagle moje myśli przerwał donośny ziew Zdena, który dopiero co się obudził. Wszedł do pokoju z zafascynowaną miną. Błyskiem w oku, który prawie mnie poraził. Radością małego dziecka, i ogromnym uśmiechem. Na twarzy wymalowaną miał chęć przeżycia przygody życia. Właśnie dzisiaj. Tu i teraz. W ręku trzymał ogromną mapę wysp. A w głowie miał tysiąc planów. Wszystko było jasne, mamy maksymalnie godzinę żeby wydostać się z mojej OAZY spokoju. Pokoju. Perfekcjonizmu. Strefy komfortu. Miał tyle planów, że głowa mała. Ale przecież weekend ma tylko dwa dni!
Oczywiście nie było czasu do stracenia. Krótki stretching. Szybkie śniadanie. Spakowany dron, osmo, gopro, nikon. Hej przygodo! Ruszyliśmy w krętą drogę na eksplorację cudownych i nieznanych dotąd dla mnie zakątków malowniczych rajskich arktycznych wysp Lofoten.
UNSTAD
Pogoda od samego rana nie wróżyła najlepiej. Było bezwietrznie z małą niewidoczną mżawką i przebijającym się przez grube chmury słońcem. Ciemne chmury zasłaniały dużą część nieba, ale obserwując radar wiedzieliśmy, że po południu wszystko ma się wyczyścić. Ponadto był przypływ i tym samym idealne warunki warte odwiedzenia szczególnie jednego miejsca w którym jeszcze nigdy nie byłam- cudowną i jedyną w swoim rodzaju plażę UNSTAD. Miejsce to znane jest na całym świecie dzięki swoim wyjątkowym walorom przyrodniczym. Piaszczysta, długa 2 kilometrowa plaża położona na 68 szerokości geograficznej nad samym Oceanem Atlantyckim. W świecie surferów uznawana jest za najdalej na północ położoną plażę i raj do surfowania
Surf under the Northern Light – FILM
To właśnie tam odbywają się międzynarodowe rankingi, konkursy i festiwale surfingowe przy świetle zorzy polarnej. Plaża otoczona jest stromym łańcuchem gór od strony lądu, sięgającym ok 700 m n. p. m. Takie położenie wraz ze skalistym dnem oceanu nadaje temu miejscu światowej klasy wysokich fal. Raj dla miłośników surfingu, kitesurfing czy wszelkiego rodzaju sportów wodnych, nurkowania z rurką, albo morskiego canoe!
Chillout
Była idealna pogoda na zaobserwowanie pokaźnych fal wraz z odważnymi surferami walczącymi w pienistym groźnym morzu. W życiu nie widziałam tylu ludzi naraz w wodzie za kołem podbiegunowym! Widok był naprawdę egzotyczny. Zapach ogniska i grillowanych kiełbasek unosił się z daleka, a rozstawione namioty i campery wokół długiej plaży z widokiem na “ludzi morza” zainspirował mnie. Sama zapragnęłam stać się częścią tego całego przedsięwzięcia. Totalny chillout. Beztroska. Jedyne zmartwienie to złapać FALĘ i utrzymać się na niej jak najdłużej! Nikt nie zważał na to, że trochę pada, jest wilgotno a nisko osadzone ciemne chmury dodają dramaturgii całej scenerii.
Wikingowie
Z takim widokiem poszliśmy na 2 godzinną wyprawę prosto na sam koniec łańcucha górskiego kończącego tą wspaniałą plażę. Tam otworzył się nam fenomenalny widok na bezkres oceanu,i jeszcze większe fale w oddali, a po chwili wyszło słońce przebijające się przez dominujące chmury. Widok niczym z serialu Wikingowie. Dynamiczni surferzy nadali życia temu miejscu, a światło dodało mistycznych kolorów. Z takim pejzażem zjedliśmy lunch i czym prędzej wróciliśmy do auta. Pogoda powoli zaczęła się klarować, a to znaczy że czas na inne miejsce i kolejną wycieczkę!
Reinhaugen- 450 m n.p.m., Vestvågøya
Mieliśmy tylko weekend na eksplorację wyspy Flakstadøya i Vestvågøya (realnie niecałe 2 dni) a planów było sporo, bo aż 5 wycieczek w programie! Dużo, ale dla chcącego nic trudnego! Druga górka na którą mieliśmy się wdrapać była niewysoka, jedyne 450 m n.p.m., więc prawie na nią wbiegliśmy po drodze spotykając jedną parkę Norwegów. Pogoda polepszyła się diametralnie. Słońce oświetlało cudowne jeziora i fiord odkrywając turkusowe kolory wody, a my z dronem na plecach wybiegliśmy na sam szczyt, pragnąc zamiast drona mieć skrzydła i sami chcieliśmy polecieć nad tymi cudownymi miejscami.
Gniewni ludzie północy!
Widok na fiord wpływający do Oceanu był nieziemski. Łuk wysokich i wyrastających z wody oświetlonych słońcem i udekorowanych chmurami gór był wspaniały. Jesienne złote kolory idealnie komponowały się z morzem, więc nie mogłam doczekać się aby wszystko dokładnie udokumentować naszym quadrocopterem! Niestety, dron w ogóle nie chciał z nami współpracować. Piszcząc i świecąc z każdej możliwej strony nie mógł połączyć się ze sterownikiem. Na nic, aktualizacja programu. Włączanie i wyłączanie telefonu. Reset aplikacji. Nie chciał wylecieć i koniec. Ze złości miałam ochotę go tam zostawić. Wiem, nic by to nie dało. Usiedliśmy zrezygnowani i napajaliśmy się cudownym widokiem odliczając minuty do kolejnego deszczu. Lokalne deszcze przychodziły i odchodziły bardzo szybko (typowe dla klimatu wyspowego i tego okresu), a ten którego się spodziewaliśmy w ogóle do nas nie doszedł.
Do 3 razy sztuka!
Trzeci szczyt zaczęliśmy tuż przed zachodem słońca, tylko po to żeby ewentualnie móc pożegnać się ze światłem będąc już na samej górze. W nogach mieliśmy już ponad 1000 metrów więc powoli zaczynaliśmy czuć zmęczenie, a ostatnia nasza destynacja była wyjątkowo stroma i bolesna.
Własnym szlakiem- Trolltindan, 305 m n.p.m.
Tak „efektywne metry wysokościowe” (stromy i wysoki stok górski :P) pokonaliśmy w zabójczym tempie, znajdując się na wierzchołku po 35 minutach od samego parkingu. Głównie dlatego, że w ogóle nie trzymaliśmy się ścieżki tylko wyznaczyliśmy swoją trasę. Nie było łatwo, bo zbocze pokryte było grubo zarośniętymi mchami w które łatwo się wpadało i ciężej wychodziło. Ale wyznajemy zasadę im bardziej niedostępna góra, tym ciekawiej! Po wejściu na wierzchołek, złapaliśmy oddech, udokumentowaliśmy trzeci szczyt i czym prędzej zaczęliśmy zbiegać wraz z zachodzącym już słońcem.
Ryba + Wino= ♥
Nie mogliśmy zbyt długo cieszyć się widokami gdyż, byliśmy umówieni ze znajomymi, których obiecaliśmy odwiedzić. Po przesympatycznym spotkaniu, zmęczeni ale zaspokojeni całym dniem wrażeń pojechaliśmy do naszego cieplutkiego rorbu po drodze kupując obiad (Zdena ulubiony przysmak) lokalne BACALAO. Przepyszny gulasz z dorsza i czarnymi oliwkami, idealnie pasował do włoskiego czerwonego wina, które przywieźliśmy z wakacji prosto ze słonecznej Italii.
…
Wieczór zapowiadał się wspaniale. Niebo z tysiącem kolorów, oświetlone gwiazdami nadało naszej kolacji lepszego smaku. Mimo iż byliśmy bardzo zmęczeni, byliśmy przygotowani na bieganie z aparatem po molo dokumentując potencjalną ukazującą się nam zorzę polarną. Dla nas wieczór dopiero się zaczynał. Ale o tym w kolejnym wpisie, na który już zapraszam!
Naszą przygodę ze Svalbardem zaczęliśmy od spektakularnego rejsu arktycznym statkiem Hurtigruten. Jeśli jesteś zwolennikiem pasywnych wakacji i marzysz o relakasie niekoniecznie wspinając się po wysokich górach w pocie czoła, w tym samym czasie chciałbyś zobaczyć cudowne wybrzeże Norwegii i słynne fiordy- ten arktyczny rejs powinien być wpisany na Twoją bucket list!
Hurtigruten
Rejs ekskluzywnym statkiem Hurtigruten to najbardziej zjawiskowa i zarazem najpopularniejsza podróż morska wzdłuż linii brzegowej Nrwegii. Ów statek płynie od miasta Bergen na południowym- zachodzie aż do Kirkenes na granicach z Rosją, pokonując ponad 2500 mil morskich. Po drodze zatrzymuje się w 34 portach, umożliwiając wyjście na ląd i zwiedzanie codziennie innych miast i miasteczek samodzielnie lub z przewodnikiem i w mgnieniu oka roztrwonienie ciężko zarobionych pieniążków.
Co można robić 24 godziny na pokładzie?
Od dawna planowaliśmy podróż arktycznym statkiem ale tylko w jedną stronę z racji kolosalnych cen owego środka transportu. Głównie po to żeby zobaczyć fiordy z innej perspektywy, dojechać do najdalej wysuniętego punktu Europy Przylądka Północnego Nord Kapp, oraz wrócić z powrotem autem zatrzymując się na skitury w najwyższych punktach spektakularnych gór Lyngen w województwie Troms. Cała podróż rejsem tam i z powrotem trwa dokładnie 2 tygodnie, my natomiast ograniczyliśmy się do 24 godzin. Tyle potrzebuje statek aby dopłynąć z Bodø do stolicy arktycznej północy Tromsø.
Nietypowy prezent urodzinowy
Z racji tego iż całą wycieczkę na Svalbard dostałam w prezencie urodzinowym i mieliśmy ograniczony na statku czas, postanowiliśmy spróbować wszystkich atrakcji które statek ma do zaoferowania. Na pokładzie dostępne są finezyjne bary i restaurację, włącznie z siłownią która ma najpiękniejszy widok jaki mogłam sobie wyobrazić oraz suchą saunę fińską. Nam najbardziej spodobała się bobble- badet (jacuzzi) w której wygrzewając się dopłynęliśmy aż do samych Lofotów. Wyobraź sobie 5 stopni na minusie, zmieniający się krajobraz, „cisza” krzyczących mew i arktyczne powietrze, a Ty wygrzewasz się w gorącym jacuzzi z zorzą polarną nad głową! Bajka.
Fiord Trolli
Hurtigruten którym my płynęliśmy o nazwie Trollfjorden to jeden z nowszych statków, na pokładzie którego zmieści się ok 800 pasażerów. Niestety, taki duży statek posiada zaledwie 2 duże jacuzzi na samej górze. My mieliśmy to szczęście, że całe 1 jacuzzi było tylko dla nas. Jak to możliwe? Otóż, zwolennicy takiego podróżowania po Norwegii to przeważnie młodzież w wieku powyżej 60/70 lat pochodząca często z zachodniej Europy, głównie Niemiec, Francji i Wielkiej Brytanii. Taka klientela co najwyżej może wyjść na balkon żeby zrobić zdjęcia przepływającym delfinom lub w najlepszym wypadku wielorybom. Tym razem to my byliśmy obiektem fotograficznym oczywiście z cieplutkiego wnętrza statku dziwiąc się że w tak ekstremalnych warunkach można być na dworze w samym stroju kąpielowym! Nie będę zdradzać co robiliśmy po kąpieli ale jak tylko dopłynęliśmy do Svolværu poszliśmy do baru na niemieckiego Paulanera i tak noc na statku minęła nam w oka mgnieniu!
TROMSØ!
Drugiego dnia zaskoczył nas blask słońca i wspaniały zapach norweskich gofrów prosto z luksusowej restauracji, w której do wyboru było wszystko na co niemiecki emeryta miałby ochotę. To śniadanie smakowało najlepiej ale tylko i wyłącznie z racji cudownego widoku na fiordy skąpane w turkusowej arktycznej wodzie oceanicznej. Około godziny 14 byliśmy w stolicy Arktyki i najbardziej tętniącym życiem miastem północnej Norwegii-Tromsø położonym na samej wyspie!
Skandynawska Praga?
Miejsce zamieszkania ok. 70 tysięcy Norwegów. Tutaj każdy znajdzie coś dla siebie. W przeciwieństwie do naszego Bodø (które z racji II wojny światowej w 70% jest odbudowane na nowo), Tromsø oferuje wspaniałą architekturę XIX wiecznych drewnianych budynków, domków z bardzo specyficznym i starym portem. Zdeno nazywa je skandynawską Pragą. Zawdzięcza to sobie nie tylko dzięki starej architekturze ale również nietypowemu browarowi Mack Ølbryggeri, założonemu w 1877 roku z pijalnią polarnego piwa- øllhalen w którym panuje typowo czeska atmosfera roześmianych pepików, gdzie serwowane jest ok. 8 rodzajów lokalnego lanego piwa. Do czasu gdy na Svalbardzie jeszcze nie otworzyli własnego browaru, był to najdalej na północ położony browar na świecie. Również tak jak w Pradze, znajdziesz tu najstarsze kino (ale norweskie), oraz najdalej na północ położony uniwersytet. To czego na pewno nie dostaniesz w Pradze a znajdziesz w Tromsø to polarne muzeum Polarmuseet, przedstawiające wszystkie wyprawy polarne i ekspedycje polarnika Amundsena. Dla mnie to największy bohater, wzór do naśladowania dający zastrzyk ogromnej motywacji i źródło do czerpania inspiracji 🙂
Dlaczego turyści kochają stolicę Arktyki?
Tromsø jest szczególne nie tylko z racji dużej ilości kulturalnych eventów, klimatycznych restauracji ale szczególnie ze względu na możliwość podziwiania najcudowniejszego zjawiska świetlnego. To właśnie tu przyjeżdżają spragnieni pięknych widoków Azjaci płacąc każdą sumę żeby zobaczyć zorzę polarną przy „Northern Lights Music Festival”, przepłynąć się cruisem podczas północnego słońca czy pójść do najwyżej położonego ogrodu botanicznego. Moim zdaniem, Tormsø jest bardzo klimatyczne. Pierwszy raz przyjechałam tu 6 lat temu, wtedy jeszcze mieszkałam w Warszawie. Był czerwiec, ja już dawno spalona od majowego słońca nie mogłam uwierzyć że w Tromsø były zaledwie 3 stopnie na plusie, a śnieg pokrywał szczyty niczym piwonie polskie trawniki.
Czar białych nocy!
Pamiętam, że najpiękniejszy widok na całą panoramę Tromsø znaleźliśmy z kolejki górskiej Fløya która wyciągnęła nas na najbliższy szczyt. Z racji tego iż w czerwcu słońce w ogóle nie zachodzi, pojechaliśmy kolejką specjalnie przed północą żeby móc podziwiać północne słońce w całej swojej okazałości z widokiem na stare miasto z samego szczytu. Na mnie i tak największe wrażenie zrobili ludzie wracający z imprezy ok 2 nad ranem. Takich widoków rozweselonych od nadmiaru chmielowych trunków ludzi w świetle BIAŁEJ nocy i pełnym słońcu się nie widuje w Warszawie! Nie bez przesady organizowany jest tu w lecie „Insomnia Festival” na którym zbierają się ludzie kochający muzykę elektroniczną, słuchając jej od białego rana do białej nocy. Tak właśnie mi się kojarzy Tromsø.
Afrykańskie smaki w sercu Arktyki? Tylko w Tromsø!
Ale wróćmy do marcowego Tromsø. Po przyjeździe spotkaliśmy się ze Zdena koleżanką w afrykańskiej restauracji. Jedzenie było niczym w samej Afryce- niebiańskie. Nie wiem czy dlatego że czekaliśmy na nie ponad godzinę od zamówienia i był to głód, czy rzeczywiście było takie dobre. Pogoda nam niestety tym razem nie dopisała więc schowaliśmy się w pijalni lokalnego browaru øllhalen gdzie miałam możliwość zrobienia sobie zdjęcia z pierwszym niedźwiedziem polarnym!
We are almost there!
To był tylko przedsmak całej wyprawy która na nas czekała następnego dnia. Rano na śniadanko zjedliśmy cieplutkie naleśniki z dżemem i greckim jogurtem popijając norweską słabą (nie do wypicia) kawą. Na lotnisko odwiozła nas przesympatyczna May-Liss opowiadając straszną historię tragicznego wypadku który zmienił jej życie niecałe 2 lata temu. I tym akcentem zakończyliśmy pobyt na kontynencie kierując się do odprawy i wylotu na wymarzony Archipelag wysp Svalbard- główny punkt naszej wyprawy.
Let’s fly away!
Z racji strasznej pogody w Tromsø mieliśmy ponad godzinne opóźnienie wylotu i ogromne turbulencje. Kocham to uczucie kiedy spragniony siedzisz w samolocie i wyczekujesz polepszenia się warunków pogodowych, podczas gdy wiatr powoduje że cały samolot się trzęsie i masz wrażenie że odlecisz bez włączenia motorów. W końcu udaje się. Samolot startuje. Wzbijamy się. Wszyscy się cieszą i każdy w duszy myśli sobie NARESZCIE. Po czym nagle, samolot niczym rollercoaster, spada 10 metrów w dół. Po czym znowu się wzbija i znowu spada. I tak 3 aż 4 razy. To uczucie potu na czole. Bezcenne!
Marzenia się spełniają!
Po godzinie lotu naszym oczom nareszcie ukazuje się lodowa wyspa. Widok z samolotu był tak nieziemski, że przekroczył nasze najśmielsze oczekiwania. Potężne białe góry pokryte lodowcem, zabrały mi oddech. A ogrom białych przestrzeni przyprawił o dreszcze nie do opisania. Zdeno miał łzy w oczach z radości, gdyż czekał na ten moment 9 lat! Ja natomiast miałam przerażenie przed oczami i pierwsze co pomyślałam: Da się tu w ogóle ŻYĆ?…
O pobycie pod arktycznym niebem opiszę w kolejnym wpisie, specjalnie poświęconym arktycznym wyspom Svalbard! Już teraz zapraszam!
Seria ABC BIEGÓWEK została stworzona z myślą o tych, którzy pragną zacząć swoją przygodę z biegówkami ale nie wiedzą od czego zacząć. JEŚLI również i Ty masz nieodparte pragnienie i ogromną chęć rozpocząć swoją własną przygodę z biegówkami, ale nie masz pojęcia jak zacząć, co będzie ci potrzebne, jaki wybrać sprzęt oraz dobrać odpowiednie ubranie to znaczy, że seria ABC BIEGÓWEK skierowana jest SPECJALNIE do Ciebie! W trzech wpisach postaram się rozwiać Twoje wątpliwości poruszając najważniejsze kwestie związane z przygotowaniem się na pierwszą wyprawę. Moim zamiarem jest pomóc Ci podjąć „biegówkowe wyzwanie” i już teraz zmotywować Cię do rozpoczęcia tej przygody udowadniając, że jest to ŁATWIEJSZE niż Ci się wydaje! Sama uważam, że chcieć to móc i każdy może stać się miłośnikiem białego szaleństwa! W pierwszym wpisie zdradzę tajniki 10 najważniejszych zasad prawidłowego UBIORU! Zapraszam!
Ubierz się odpowiednio!
W duchu starego norweskiego przysłowia, które mówi iż „nie ma złej pogody- są tylko złe ubrania”, stwierdzam że jest to święta prawda. Załóżmy, że norwedzy kierowali by się pogodą (tak jak większość z naszych rodaków) to pojęcie friluftsliv (rekreacja w naturze w czasie wolnym) w ogóle by nie istniało, a Marit Bjørgen i Therese Johaung nie byłyby wielokrotnymi mistrzyniami olimpijskimi, nie wspomnę już o tytułach mistrzyń świata. Ja natomiast mistrzynią nie zamierzam być i jak na rodowitą polkę i ogromnego zmarzlucha przystało (który nawet siedząc w domu ma zlodowaciałe do kości stopy i wiecznie zimne ręce) uważam, że odpowiedni ubiór na biegowki to podstawa każdej wycieczki i białej przygody! Dobór właściwej odzieży uzależniony jest od wielu czynników, takich jak: warunki pogodowe, temperatura , poziom aktywności fizycznej (kondycja) oraz ukształtowanie terenu wybranej trasy narciarskiej. Norwescy polarnicy radzą ubrać się według zasady „TRZECH warstw”, pamiętając o niezbędnych dodatkach które spowodują, że każda jedna wycieczka będzie przyjemnością. Jakie to zasady?
zadanie pierwszej warstwy to utrzymanie suchego i ciepłego ciała dzięki termoregulacji potu na zewnątrz. W praktyce wewnętrzna warstwa takiej bielizny posiada system oddychania (typu hydrofilowego), który odpowiada za odprowadzenie pary z powierzchni ciała na zewnątrz. W ten sposób zapobiega wychłodzeniu organizmu przy zmniejszonej intensywności treningu,
ważne aby taka bielizna dobrze przylegała do ciała dostosowując się oraz nie ograniczając zasięgu ruchów
taką bieliznę używam przez cały rok zarówno na trekkingi wiosną, (latem za kołem podbiegunowym 😛 ) czy jesienią. Jak dla mnie jest to najlepsza bluzka do biegania o każdej porze roku!
przy niskiej aktywności i niskiej temperaturze, należy szczególnie wybrać wełnianą bieliznę,
zdecydowanie nie polecałabym bawełny, gdyż sprawia ona że bielizna jest mokra i wychładza ciało,
moje sprawdzone marki to number one: DEVOLD oraz Moods of Norway (na dołączonym zdjęciu).
w Polsce łatwo dostępne firmy> Volcano, Quechua oraz 4F
2. WARSTWA DRUGA- Sweter
warstwa środkowa powinna izolować od zimna, utrzymywać i zatrzymywać ciepło, nie przepuszczając go. Dlatego tak ważne jest aby wybrać sweter WEŁNIANY bądź polar,
takie materiały mają dobrą zdolność do regulowania temperatury ciała, zawdzięczając to kombinacji ocieplania z właściwościami pochłaniania wilgoci,
moja propozycja: wełniany sweterek zrobiony na drutach przez babunię. Ewentualnie polar. 😉
3. WARSTWA TRZECIA- ZEWNĘTRZNA
odpowiednia kurtka to trzecia już i zewnętrzna warstwa. Jej główne zadanie polega na skutecznej ochronie przed szybko zmieniającymi się warunkami pogodowymi w górach, oraz na swobodnym wykonywaniu ruchów,
z racji zwiększonej intensywności ruchów na wycieczkach biegowych przeważnie wybieram wiatrówkę, koniecznie z wysokim kołnierzem (ochrania szyję i gardło), z otworami wentylacyjnymi po bokach (tzw. wywietrzniki), dodatkową wiatroodporną membraną (Gore Windstopper, No Wind), szczelnymi mankietami, oraz dłuższą z tyłu (ochrona nerek przy pochylaniu)
zdecydowanie odradzam ubioru kurtek puchowych, które za bardzo ogrzewają ciało, zmniejszają ruch podczas biegu i mogą przemoknąć podczas dodatnich temperatur (chyba że temperatura powietrza spada poniżej – 10 stopni, wtedy należy zaopatrzyć się w ocieplaną kurtkę). Natomiast dobrze jest mieć kurtkę puchową ze sobą w plecaku i założyć ją podczas długich przerw na jedzenie,
dlatego warstwa zewnętrzna uzależniona jest od stopnia trudności trasy, intensywności aktywności, temperatury powietrza i opadów atmosferycznych
jeśli chodzi o spodnie to zdecydowanie nieprzemakalne i nieogrzewane, najlepiej membranowe.
moja propozycja to North Face, Kari Traa, Stormberg
opaska powinna być wiatroodporna oraz powinna dobrze pochłaniać pot,
odpowiednia opaska powinna świetnie przylegać do głowy nie ograniczając ruchów podczas uprawiania sportu,
nie lubię nosić czapek na biegówkach z racji wysokiej intensywności, dlatego sama nie polecam (ale czasem jest to nieuniknione),
moje propozycje to opaska Kari Traa lub Norrøna
alternatywa: Kalenji, Bjørn Dæhlie Stride lub Leki Race Shark Head Band
6. SKARPETKI WEŁNIANE
głównym zadaniem skarpetek jest odprowadzanie nadmiaru wilgoci i potu, dbając o komfort termiczny wewnątrz buta,
dlatego zawsze mam na sobie skarpetki wełniane lub skarpety z włóknem CoolMaX które idealnie wchłaniają wilgoć, zapobiegają powstawaniu pecherzy oraz nie przemakają w kontakcie ze śniegiem,
stuptuty czyli ochraniacze przeciwśnieżne nie są koniecznością ale przydadzą się na głęboki śnieg, zapobiegając przemoczeniu skarpetek oraz zapewniając komfort wycieczki,
chronią również dolne części spodni przed przemoczeniem i uszkodzeniem,
można je używać również w cięższych warunkach do trekkingu,
moje propozycje to Noth Face oraz Mammut
alternatywa: Deuter
9. Sucha bielizna w plecaku!
nie istnieje nic lepszego jak sucha i świeża bielizna, która idealnie nadaje się na długie wyprawy. Z racji tego, iż spocona bielizna szybko wychłodzi rozgrzane ciało nawet podczas krótkiego postoju, warto mieć ze sobą ciepłą podkoszulkę lub dodatkową bieliznę termoaktywną,
ewentuanie możesz zaopatrzyć się w kamizelkę, np. z windstoperem, chociaż ja takowej w ogóle nie używam
10. Jednorazowe ogrzewacze żelazowe
mój największy niezbędnik i najlepszy towarzysz każdej wyprawy to: porowate torebki w woreczkach foliowych! Ogrzewacze zawierają rozdrobnione żelazo z celulozą i wodą, które aktywują się po kontakcie z powietrzem, zapewniając ciepłe ręce nawet przy minus 20 stopniach. Niektóre z nich utrzymują ciepło nawet do 12 godzin,
ja mam ręce bez przerwy lodowate, więc nigdzie nie ruszam się bez ogrzewaczy zarówno na ręce jak i na stopy!
Odpowiednie ubranie na biegi narciarskie powinno być i wygodne i możliwe do szybkiego zredukowania warstw. Warunki pogodowe w górach bardzo szybko ulegają zmianie, więc należy być przygotowanym na każdą możliwą sytuację. Sama wychodzę z założenia, że najważniejsza pogoda to odpowiednia pogoda ducha, bo do ostatniej da się dostosować stosując się na przykład do moich 10 rad prawidłowego ubioru 🙂 ! Przypomina, że w czasie biegów będzie Ci bardzo ciepło nawet przy minus 20 stopniach, z racji intensywnej pracy całego ciała. Dlatego na początku wyprawy, kiedy masz najwięcej sił i bieg jest najszybszy należy ubrać się delikatniej. Natomiast, podczas przerwy na odpoczynek, zalecam przebranie suchej bielizny, dodatkowy sweter, czapkę lub nawet kurtkę puchową, aby uniknąć wychłodzenia organizmu. To tylko zestaw moich 10 najważniejszych zasad, którymi ja się kieruję wybierając się na wyprawę biegową. Mam nadzieję, że dzięki nim również i Ty podejmiesz to wyzwanie i zaprzyjaźnisz się ze światem gór, śniegu i zimowej przygody. Życzę białego szaleństwa, emocjonujących przeżyć na nieodśnieżonej szosie i szerokiej trasy biegowej! Koniecznie zostaw komentarz i podziel się Twoimi własnymi doświadczeniami!
Ps. W następnym wpisie 10 zasad doboru odpowiedniego sprzętu!
POLARNA EKSPEDYCJA, CZYLI NASTĘPNY PRZYSTANEK… NATURA!
Life Is a Journey, Not a Destination
Podróżowanie, odkrywanie i ciągłe szukanie nowych wrażeń, nieustannie pobudza moją ciekawość i podsyca mój apetyt na nowe przygody. Pozwala mi próbować nowych rzeczy, odkrywać nieznane dotąd miejsca, rozbudowuje moją wyobraźnię i szaleńczo pobudza do działania! Co więcej, daje mi nowe spojrzenie na otaczającą mnie rzeczywistość, dostarczając nowych perspektyw, pomysłów czy inspiracji do wychodzenia poza własne granice komfortu. Życie to nie cel sam w sobie, ale podróż w głąb, a my jako odkrywcy świata wciąż w nią wyruszamy. Poszukujemy nowych miejsc i wrażeń. Fascynujące jest to, że możemy każdego dnia wyruszać w nową podróż robiąc ten najmniejszy krok w kierunku naszych marzeń! Dlatego, moim kolejnym krokiem jest nieodparte pragnienie wzięcia udziału w wjątkowej ekspedycji polarnej organizowanej przez Fjällräven!
Na co w ogóle oddajesz głos
Zastanawiasz się o co w ogóle chodzi z tą moją kandydaturą do POLARNEJ EKSPEDYCJI i w czym tak naprawdę możesz mi pomóc? Tak samo jak moja kochana mamusia i starsze siostrzyczki myślisz że to mordercza wyprawa w zimowej Arktyce gdzie wichura śnieżna zabiera oddech bezlitośnie sypiąc śnieg do oczu i z każdym krokiem walczysz o przetrwanie przy minus 30 stopniowym mrozie? Otóż, niestety nie o tym jest ta ekspedycja!
Ekspedycja dla każdego?
Polarny event do którego się zgłosiłam został pierwszy raz zorganizowany przez szwecką firmę Fjällräven dokładnie 20 lat temu. Głównym celem organizatorów było umożliwienie przeciętnemu człowiekowi (niezależnie od jego doświadczenia) spróbowania własnych sił na łonie natury w zimowych warunkach północnej Skandynawii. Nie chodzi tu o ciężki survival czy ekspedycję tylko dla zaawansowanych polarników ale o to, by w międzynarodowym towarzystwie poczuć naprawdę wielką przestrzeń szweckiej Laponii w towarzystwie samych psich zaprzegów!
Skandynawska pustynia arktyczna
Fjällräven już od dwóch dekad organizuje tą ekspedycję udowadniając tym samym, że z pomocą dobrego sprzętu, niezastąpionyh porad i wskazówek od doświadczonych ekspertów, absolutnie KAŻDY jest w stanie wziąć udział w ekspedycji, ba bawiąc się do tego wszystkiego wspaniale! Ta ekspedycja szczególnie dedykowana jest tym, którzy chcą doświadczyć szerokiego wachlarza sposobów podróży w klimacie strefy arktycznej z udziałem psich zaprzęgów! W przypadku tej wyprawy stopień trudności zawsze dobierany jest tak aby mogły w niej uczestniczyć osoby które po raz pierwszy chcą spróbować psich zaprzęgów. Jeśli chodzi o same psy pociągowe, to są one niezwykle wytrzymałe fizycznie, silne, energiczne i co ciekawe bardzo niecierpliwe (alaskan husky, malamuty, psy grenlandzkie), dlatego postoje sań zwykle bywają krótkie i głośne!
Polarna podróż 300 kilometrową trasą
Oczywiście, nie jest to wyprawa dla każdego, tylko dla osób pragnących doświadczyc zimowych przygód w sercu skandynawskiej Laponii! Ponadto, podstawowych umiejętności przetrwania w zimowych warunkach wraz z instrukcją obsługi oraz szkoleniem z zakresu zaprzęgania psów do sań, kierowania zaprzęgiem oraz posługiwania się kotwicą śnieżną, nauczysz się na miejscu od sztabu doświadczonej załogi. Trasa rozłożona jest na 5 dni i prowadzi po 300 kilometrowym terenie należącym do jednych z największych obszarów wiecznej zmarzliny w Europie. Uczestnicy ekspedycji podzieleni są na 12 zespołów dwuosobowych z krajów z całego świata. Zespół organizatorów natomiast starannie dba o to, aby wydarzenie przebiegło zgodnie z planem, bezpiecznie i bezproblemowo. Teren i przystanki ekspedycji zostały wybrane przez jednego z większych szweckich ekspertów od psich zaprzęgów Kenth Fjellborg. Wybrany przez niego krajobraz zimowej pustyni pokrywa jednolicie położony śnieg i prowadzi przez bezkresne połacie wiecznej zmarzliny, zacierające granice pomiędzy strefami rzek, skał i lodowców! Białe pustkowie!
Ślady stóp i noc w iglo
Uczestnicy wyprawy poruszają się przez pięć dni dwuosobowymi zaprzęgami, załadowanymi niezbęnym ekwipunkiem, sprzętem i jedzeniem zarówno dla siebie jak i psiaków. Co więcej nocleg odbywa się pod gołym niebem w ówcześnie przygotowanej jaskini śnieżnej ala iglo (własnoręcznie wykopanej), bądź w cieplutkich namiotach. Cała wyprawa planowana jest na kwiecień dlatego skandynawska lodowa pustynia będzie już pięknie rozświetlona nisko osadzonym słońcem! Laponia w tym czasie jest wspaniała. Kocham widok złocistych promieni słonecznych odbijających się w miliardach kryształków lodu i śniegu, które tworzą niepowtarzalne miraże! Cudo! Jak sam organizator twierdzi, najważniejsze, że uczestnicy nie pozostawią po sobie nic, prócz śladów psich stóp i sunących sani!
Zacięta walka
Jak w ogóle można dostać się na tą wyjątkową polarną wyprawę? Otóż, wystarczy wysłać swoją aplikację z filmikiem, zdjęciami i krótkim opisem i zarejestrować się w kategorii kraju z którego pochodzisz. W tym roku Polska niestety nie ma swojej odrębnej kategorii ale jest możliwość wzięcia udziału w ekspedycji startując do konkursu w kategorii inne kraje. Dlatego nie walczę tylko z rodakami, ale dodatkowo z ludzmi z całego świata! Niestety, na prowadzeniu od samego początku jest kandydatka z Mongolii z gigantyczną sumą oddanych głosów (ponad 12 tysięcy), co czyni ją bezkonkurencyjną!
Światełko w tunelu/ If you can dream it, you can do it!
Ponadto, wspaniali organizatorzy zadbali o to aby do ekspedycji dostały się również osoby które nie uzyskały największej ilości głosów. To znaczy, że z każdego kraju poza osobą z największą ilością głosów, organizatorzy sami wybierają dodatkową osobę niezależnie od jej wyniku w głosowaniu! Jednak w mojej grupie jest ponad 500 kandydatów, więc moje szanse na wybranie są znikome i dlatego tak bardzo zależy mi na każdym jednym oddanym na mnie głosie!
Daczego tak bardzo potrzebuje Twojej pomocy?
Otóż, już na samym początku byłam na pozycji straconej, gdyż moją kandydaturę zgłosilam TYDZIEŃ po oficjalnym otwarciu naboru. W momencie gdy niezwyciężona obywatelka Mongolii zdążyla już zmobilizować cały naród i wszystkich ludzi mających dostęp do internetu!
Passion propels your dreams
Dlaczego w ogóle się na to zgłosiłam? Zachęcił mnie do tego kolega Zdenek, który parę lat temu sam wziął udział w tej ekspedycji reprezentując Czeską Republikę. Jego opowiadania o wspaniałej atmosferze, niezapomnianych przeżyciach ludzi z całego świata i dawki zimowej przejażdżki zaprzęgiem w SAMYM sercu lodowej Skandynawii, spowodowały że zapragnęłam sama wziąć w niej udział! Sam Zdenek twierdzi, że to naprawdę wyjątkowe wydarzenie, dzięki któremu można poznać ludzi dzielących tę samą PASJĘ do zimowych sportów, umożliwiając przeżycie prawdziwej zimowej przygody! Ponadto, każdy uczestnik dostanie sprzęt turystyczny od Fjällräven, który uczyni tą podróż w głąb natury przyjemnym wyzwaniem.
Mongolia Kandydatów do ekspedycji z każdym dniem przybywa. Mongolia cały czas wychodzi na prowadzenie, bezlitośnie zostawiając nas w tyle. Dlatego, jak sam widzisz BARDZO potrzebuję dobrych serc, chętnych oddać na mnie głos, udostępnić wiadomość dalej i gotowych powalczyć razem ze mną. Niby wystarczy tak nie wiele, bo to tylko jedno kliknięcie, a tak ciężko je zrobić… 🙁
Gazela w szweckiej Laponii
Dlatego bardzo proszę Cię o Twój głos. To właśnie dzięki Tobie będę mogła doświadczyć tej wspaniałej polarnej przygody i zabrać Cię na niezapomnianą ekspedycje szlakiem nieznanych Tobie dotąd zakątków Ziemi. Oczywiście poprzez dokładną dokumentację na moim blogu, fanpagu i instagramie. To co, pomożesz mi podjąć to wyzwanie i ubogacić Gazelę w Laponii o szwecką Laponię? Dla Ciebie to tylko jedno kliknięcie, a dla mnie niezapomniana przygoda życia! Do 15. grudnia można oddać głos także do końca głosowania zostało już tylko 18 dni! Już teraz oddaj głos! Osobom które, już to zrobiły, BARDZO dziękuję! Te osoby które jeszcze tego nie zrobiły, proszę o poświecenie 5 sekund i zagłosowanie! Za każdy jeden głos będę dozgonnie wdzięczna!
Zapraszam do obejrzenia mojego filmu zgłoszeniowego!
Go where Google can’t! Czyli jesienna wyprawa do lapońskiego wodospadu
Nie ma nic piękniejszego od kolorowej i słonecznej jesieni za kołem podbiegunowym! W tym roku była szczególnie przyjazna dla mieszkańców północy. Przyszła powoli, zmieniając się z arktycznego lata w cudowny ciepły sezon przejścia do zimy. Jesień za kołem podbiegunowym to czas kiedy natura zachwyca mnie najbardziej! Dlaczego?
Jesień
Krystalicznie czysta woda odbija czerwone, zachodzące słońce. Noc ozdabia się w kolorowe niebo rozświetlone magiczną zielenią zorzy polarnej- zachęcając do biegania po dworze ze statywem i aparatem fotograficznym! Intensywne kolory pomarańczy. Zimne arktyczne powietrze. Długie cienie na szlaku turystycznym. Spadające liście. Smak jagód w pełnym słońca dniu. Zorza polarna zarówno w dniu jak i w nocy. Zimne powietrze oceaniczne. Osobiście uważam, że jesień jest jednym z najbardziej SPEKTAKULARNYCH zjawisk lapońskiej przyrody (oczywiście, zaraz po zorzy polarnej???)!
Park Narodowy Rago
Dlatego właśnie jesienne trekkingi należą do moich ulubionych! W duchu tej zasady, w pierwszy październikowy weekend wybraliśmy się do jednego z najbardziej bezludnych miejsc całej Skandynawii- Parku Narodowego Rago. Miejsce to jest najbardziej niedostępnym obszarem chronionym całej Norwegii. Jego dzieje sięgają średniowiecza, kiedy to Lapończycy przybywając ze Szwecji ze swoimi hodowlanymi reniferami i koczowniczymi osadami, nadali życia chociaż na chwilę temu odizolowanemu od wszelkiech form ludzkości miejscu.
Milky Way
Rago charakteryzuje typowy północno norweski klimat nadmorski z dużą ilością opadów, chłodnymi latami i łagodnymi zimami. Z racji tego, iż park w całości otoczony jest masywem gór, od końca września do końca lutego, słońce w ogóle nie pojawia się w dolinie! Tym samym doświadczyliśmy już pierwsze przymrozki i zamarznięte tafle kałuż, rzek i jezior (i to niecałe dwa tygodnie temu!). Na własnej skórze poczułam nadchodzącą milowymi krokami zimę! Najlepszym widokiem byly jeszcze zielone krzaczki z jagodami, przykryte niczym „milky way“ pierwszą warstwą delikatnego przymrozku- o dziwo były dwa razy słodsze niż normalnie!
Największa dzicz w Europie
Szlak turystyczny do słynnego wodospadu wiedzie od samego początku przez gęsto zarośnięty las, po stromym i wyraziście nachylonym terenie górskim, uniemożliwiając złapanie oddechu już od samego początku trekkingu. Pierwsze 30 minut wspinaczki było dość wymagające, ale warte wysiłku. Po wejściu na wierzchołek masywu, zdecydowanie każdego może zachwycić OLBRZYMIA, magiczna, polodowcowa panorama na okoliczną dolinę, jeziora, sieć rzek i dywan kolorowych jesiennych lasów. Cały ten przepiękny widok kolorowych lasów zostawiliśmy za naszymi plecami, bowiem przed nami drzewa przedstawiały już bezlistne konary przygotowane na zimę! Cudo i niepojęty ogrom natury! Dzicz, dzicz i ani śladu cywilizacji w promieniu kilkuset kilometrów. Co ciekawe, Rago ze szwedzkimi parkami narodowymi tworzy łącznie NAJWIĘKSZĄ DZICZ w Europie z obszarem przekraczającym 9 000 km2, czyniąc go największym powierzchniowo terenem chronionym w Europie!
BEZKRES
Czy umiesz sobie to w ogóle wyobrazić? Stoisz w samym SERCU gigantycznej, bezdennej otchłani natury- zupełnie sam- gdzie od najbliższej cywilizacji oddzielają Cię hektary dzikiego bezkresu. Dopiero tam zaczęłam uświadamiać sobie jaka jestem mała w obliczu nieskończonej, nietkniętej i potężnej matki natury. Polodowcowe masywy górskie tworzą tam podbiegunową scenerię, której główne elementy rozciągają się na szerokość wielu tysięcy hektarów. Niby surowy klimat arktycznej jesieni, ale nietknięte ludzką ręką krajobrazy kontrastów z licznymi wąwozami, stromymi górami i niezliczoną ilością kaskad rzek (oraz pól śnieżnych)- ZAUROCZYŁY nas do granic!
Ragowska mila
Idąc masywem górskim zapadaliśmy się w błocie (raz nawet po same kolana 😛 ) do tego stopnia, że ciężko było się z niego wydostać. Z racji tego, iż większość bagien była niewidoczna poprzez porośnięte i szczętnie ukryte, czyhające na zbłądzonego turystę zarośla- bagna co chwilę nas zaskakwiały i utrydniały hiking. Teren zmieniał się równie szybko i nie bez powodu określenie „Ragowska mila“ w Norwegii oznacza szczególnie wymagający szlak turystyczny z terenem dwa razy dłuższym, niż jakikolwiek inny.
Trzy pory roku
Ponadto, samo ukształtowanie terenu było zadziwiające. Ścieżka prowadziła z góry w dół, wijąc się przez bagniste doliny, po czym wiodła do stromych schodów prowadzących ok. 40 metrów w dół, tylko po to żeby za chwilę znowu wdrapywać się po mokrych oblodzonych już skałach, i tak w kółko. Dodatkowo pogoda w Rago potrafi zmienić się gwałtownie i możliwe są TRZY PORY ROKU w ciągu jednego dnia!
Fairytale
Wspinaczka to nie zawsze bajka, ale zawsze zabiera nas do baśniowych miejsc. Tym razem, też tak było. Bowiem, jak już wcześniej wspomniałam sercem tego zimnego miejsca, główną atrakcją oraz celem naszej wycieczki był – monumentalny, jedyny w swoim rodzaju wodospad- LITLVERIVATNET– o wysokości ponad 250 metrów! Wodospad jest tak niebosiężny, że ciężko ogarnąć go spojrzeniem ze szlaku, ale dobitny szum spadajacej 250 metrów niewidocznej jeszcze dla turysty wody, nadaje ogromnej mistyczności temu miejscu.
Głos natury- The voice of nature
Głośny szum wodospadu, jest niczym bijące tętno samej matki natury. Nie widzisz go, ale słyszysz przez prawie całą wycieczkę. Tajemniczy odgłos wody dochodzacy zza gór, stopniowo zaczął się nasilać. To spowodowalo, że prawie zaczęliśmy biec, aby jak najszybciej ukazał się naszym oczom ten głośny cud natury. Dopiero na odległość niecałego kilometra od wodnego żywiołu, dostaliśmy pierwsze wyobrażenie budzącej grozę siły potężnych praw natury. Naszym oczom ukazał sie bowiem majestatycznie rozpościerający się UNIKAT dziewiczej przyrody, który zwalił nas z nóg!
Z lotu ptaka
Jak tylko doszliśmy do wodospadu, Zdeno zabrał się za filmowanie. Problem w tym, że było tam zbyt zimno aby dron mógł bezpiecznie wystartować i bezproblemowo polatać. Dlatego, przez pierwszych 10 minut Zdeno ogrzewał baterie (i moje zlodowaciałe, kościste ręce) na swoim brzuchu. Co ja bym zrobiła bez mojego przenośnego grzejniczka w postaci naturalnych zasobów energii mojego męża! Haha
Po niecałym kwadransie dron już szybował ok. 80 metrów nad nami! Dzięki temu, otrzymaliśmy JEDYNĄ w swoim rodzaju szansę, żeby po raz pierwszy obejrzeć wodospad dosłownie w całej jego okazałości. Biegając po moście prowadzącym na drugą stronę jeziora, już nie mogłam się doczekać filmu który pozwoli mi ogarnąć spojrzeniem monumentalny cud natury, i wodospad w całej jego okazałości.
Ambrozja- napój bogów
Po ok. dwóch kwadransach, kompletnie zmarznięci zapakowaliśmy latającego ptaka i pobiegliśmy z powrotem szukając idealnego, bezwietrznego base campu na zjedzenie obiadku. Oczywiście, nie mogło zabraknąć przenośnej kuchenki turystycznej „primus“. Dzieki której zaparzyliśmy sobie „napój bogów“ – swieżo parzoną kawusie w środku samej dziczy z widokiem na wodospad, może smakować kawa lepiej? Moją ukochaną aromatyczną przyjaciółkę zabieram ze soba dosłownie wszędzie i tam również nie mogło jej zabranąć! Już pierwszy łyk rozgrzał moje zlodowaciałe ciało i pobudził układ krążenia dodając mocy jak narkotyczny medikament. Błyskawicznie rozszerzył moje źrenice i doładował powoli opadające już zasoby energii. Zdeno natomiast przygotował CIEPłY posiłek niczym „ambrozja“ – serwując meksykańską potrawę chili con carne. Jak to zrobił?
Restauracja Michelin
Oczywiście nie smażył mięsa w tych prymitywnych warunkach, a jedyne co zrobił to zalał tzw. Liofilizanty. Jest to prowiant używany przez norweskich żołnierz w gorach, charakteryzujący się tym iż jest bardzo pożywny, lekki i całowicie wolny od niepotrzebnych konserwantów i innych niezdrowych dodatków. Dodam, ze proces w jakim powstaje to wymrażanie wody z produktów spożywczych, dzięki czemu pokarm pozbawiony jest wody i zachowuje 95% swojego koloru, kształtu, zapachu, smaku oraz niezbędnych witamin, soli mineralnych oraz białek. Smakowalo nieziemsko! W takich momentach, człowiek docenia każdy najmniejszy kęs CIEPŁEGO posiłku, a jedzenie smakuje jak w 3 gwiazdkowej restauracji Michelin ( w sumie to niewiem jak smakuje jedzenie w restauracji Michelin, ale tak sobie je w tym momencie wyobraziłam 😛 ).
Pocahontas
Po napełnieniu brzuszków powoli zaczęliśmy wracać z tego bezludnego i dziewiczego miejsca, po drodze zapadając się w zamarzniętym już błocie. Było już późno i niziutko osadzone słońce cudownie zachodziło za horyzont, nadając intensywną kolorystykę otaczającej nas przyrodzie. ZŁOCISTE, polarne kolory udekorowały cały krajobraz opuszczonej przez nas polodowcowej dolinie. Idąc w dół dobry humor nas nie opuszczał. Otóż, przez całą wyprawę nie mogłam pozbyć się z głowy piosenki „kolorowy wiatr” z mojej ulubionej bajki Pocahontas, ktorą śpiewałam w myślach przez całe 8 godzin trekkingu. Schodząc w dół dałam jednak upust moim myślom i zaczęłam śpiewać piosenkę na całe gardło:
„… Na lądzie, gdy rozglądasz się lądując Chcesz wszystko mieć na własność, nawet głaz A ja wiem, że ten głaz ma także duszę Imię ma i zaklęty w sobie czas …“
Bo, poza mną i Zdenem nikogo innego tam nie było…! 😛 🙂 😀
Kolorowy Wiatr
Pisząc to właśnie przypomniała mi się sytuacja, kiedy jechałam na weekend z Warszawy do domku z moja ukochaną siostrą Anią i moim przyjacielem Bartkiem. Siedząc w aucie spiewałam tą piosenkę na cały głos IRYTUJĄC ich do czerwoności. Z początku nie było im do śmiechu, ale z czasem ich zaraziłam i jechaliśmy tak do domu radośnie śpiewając „kolorowy wiatr“. Do dzisiaj się z tego śmieją i szantażują mnie nagranym wtedy filmikiem!
The Guardian
Tym melodyjnym akcentem i bajkowym nastrojem zakończylismy naszą „Ragowską mile“ w mieniącym się złocistym słońcu polarnego krajobrazu! Nic dziwnego ze wg. gazety The Guardian Park Narodowy Rago znalazł się w pierwszej dziesiątce najlepszych parków narodowych w calej Europie! Zdecydowanie polecam to miejsce, ale może w lecie jeśli chcesz mieć ciepłe wspomnienia!
Zamknij oczy i wyobraź sobie, że właśnie zaczynasz długo wyczekiwany weekend (bo przecież już od poniedziałku na niego czekasz). Jest sobota rano i zamiast sprzątać w domu i biegać z listą zakupów na cały tydzień, jesteś w odległej od JAKIEJKOLWIEK cywilizacji- chatce, do której dostać można się tylko za pomocą motorówki…
Rano budzi Cię blask promieni słońca wpadających prosto przez przeszklone ściany Twojego weekenodwego domku. Przeciągając się leniwie na łóżku, widzisz otchłań niebieskiego fiordu z rodzinką płynących właśnie w tym momencie delfinów. Zaspana marzysz o zapachu kawy, który dodałby Ci brakującej energii potrzebnej do wyjścia z przytulnego i jeszcze ciepłego łóżeczka…
Zamiast założyć sobotni dres wkładasz strój kąpielowy i wchodzisz do gorącego Jacuzzi odprężając się na sam kontakt z gorącymi bąbelkami wody. Widok wpadającego lodowca do granatowej wody fiordu zapiera Ci dech w piersiach. Nic dziwnego że Norwegowie mają niebywałe UWIELBIENIE dla natury. Patrzysz i nie wierzysz własnym oczom, jest to w ogóle możliwe? Powoli przecierasz opuchnięte jeszcze oczy i mówisz do siebie: TAK, to ja mogę zaczynać każdy weekend! ….. No dobrze, WRÓĆMY teraz na ziemię.
ADVENTURE-SURVIVAL WEEKEND
Otóż, Adrenalinowy Weekend w którym mieliśmy przyjemność uczestniczyć, wcale nie miał za zadanie odprężyć i zrelaksować- ale przeciwnie- zmęczyć do granic wytrzymałości, poddając próbie sprawność fizyczną oraz siłę psychiki. Od niedawna reflektowaliśmy nad tego typu wyjazdem, który byłby CZYMŚ znacznie większym niż weekendowy trekking po okolicznych szczytach. Ba, który dostarczyłby nam wyzwań pokonując własne granice możliwości. Potrzebowaliśmy czegoś więcej….I wtedy, wpadła nam w ręce wspaniała oferta ADRENALINOWEGO WEEKENDU na Meløy. Oferta treningu weekendowego w formie typowego survivalu, obudziła drzemiące we mnie pragnienie … Jedyne co stało na przeszkodzie to- cena! Za uczestnika całego pobytu trzeba było zapłacić jedyne 5 000 koron, co znaczy że jesli chcielibyśmy jechać razem to 10 000 niestety ale nie starczy, bo dochodzią jeszcze koszty dojazdu, wyżywienie itp. Boriiing. Poddałam się od razu. Zdeno naszczęście nie! Z racji, że tego typu wyjazd organizowany był pierwszy raz, poszukiwali TESTERA, który miałby ocenić jakość zorganizowanego wyjazdu wraz z realizacją oraz przebeiegiem- w zamian za GRATISOWY udział w weekendzie. I co się okazało?
ZADANIE TESTER
Oczywiście, mój ukochany Zdeno, bez zastanowienia zgłosił swoją kandydaturę. Przyznam, że spanikowałam. Przecież ja nie dam rady z zapalonymi norwegami na takim weekendzie… Otóż, ze wszystkich nadesłanych zgłoszeń, rolę testera wygrał mój Zdeno, w skład którego wchodził cały pobyt w Svartisen brygge z atrakcjami, wyzwaniami, transportem i peeełnym wyżywieniem za FREE. Dlatego jak tylko dowiedzielismy się, że Zdena pobyt nic nie bedzie nas kosztować, dodało mi to wcześniej nieodkrytych „skrzydeł ochoty” i zachęciło tym samym do wzięcia udziału w tym szalonym weekendzie. Ha. Żeby tego było mało, Zdeno zgłaszając swoją kandydaturę, w formularzu zgłoszeniowym przesłał stronę mojego bloga (z youtubem włącznie), który spodobał sie organizatorom i zaoferowali mi promocyjną cenę za uczestnictwo! Nie moglismy zaprzepaścić takiej okazji! Challenge accepted! Wiedzieliśmy, że adventure is calling! Iha ha…sasasa
Adrenalinowy weekend w Meløy, to miejsce w którym skończył się weekend a zaczęła prawdziwa PRZYGODA. Łącznie zgłosiły się cztery poszukujące nowych, sportowych wyzwań pary. Typowi szaleni Norwegowie, chętni do zmierzenia się ze swoimi słabościami poprzez zaplanowany trening od samego początku weekendu-po jego koniec. Wszystkie te osoby łączyo jedno pragnienie- chęć poczucia takiej adrenaliny, jak podczas pierwszej wspinaczki, jazdy górskiej czy maratonu.
PIĄTEK- WYZWANIA POCZĄTEK
W piątkowe popołudnie, skończyliśmy pracę około godziny 13 (bo przecież trzeba ją oszczędzać, jak mówi mój teść praca.. postoi nawet trzy dni 🙂 Punktualnie o godzinie 16.00 odpłynęliśmy z Bodø, w kierunku Grønnøy. Na pokładze promu zapoznaliśmy się ze wszystkimi uczestnikami wyprawy, i w ich towarzystwie zafundowaliśmy sobie norweskią kombinacje LODY OREO + KAWA, jako #energia na cały czekający nas weekend. Po dopłynięciu na wyspę Grønnøy, na miejscu czekali już na nas organizatorzy, z norweską flagą, niezbędnymi informacjami, mapą oraz pierwszym WYZWANIEM. Mieliśmy do pokonania 38 kilometrów na rowerze w górzystym terenie, w szalonej wichurze z poziomym deszczem- oczywiście na CZAS. Dostaliśmy infromację, że na podstawie czasów zostaniemy przydzieleni do grup po pokonaniu pierwszej trasy.
Włączyli czas. Odjechali i zostawili nas samych! Co się okazało, nikt z grupy nie chciał od razu wyjść na prowadzenie i wszyscy trzymaliśmy się razem. Była to idealna okazja do tego, żeby bliżej się poznać, więc pedałując wzdłuż fiordów rozmawialiśmy jeden z drugim, dbając o efekt synergii grupy, solidarnie czekając na najsłabszego. Najciężej miał mój Zdeno, gdyż zobligował się do zabrania ze sobą oczywiście jego ukochanej zabawki- DRONA- i musiał nas cały czas wyprzedzać, tym samym utrzymując jeszcze większe tempo.
Przyjaciel ROWER?
Dodam, że kolarstwo górskie nie należy do moich mocnych stron. Jako, że pochodzę z cudwonej Wielkopolski i przyznam, że rower owszem był moim ulubionym środkiem transportu, to niestety nigdy wcześniej nie miałam okazji sprawdzić się w GÓRZYSTYM terenie. Ponadto, pożyczyłam rower od znajomego (rower ważął zaledwie 8kg!), i nie zdawałam sobie sprawy z tego jak ważna jest umiejętność PRAWIDŁOWEJ zmiany biegów. Zarówno tego, jak i hamowania przed samymi zakrętami oraz morderczego zjazdu po mokrym, nierównym podłożu i śliskich kamieniach- nauczyłam się, właśnie podczas pierwszego wyzwania! Już pierwszy dzień dostarczył mi gigantycznego przypływu adrenaliny, wystarczającego na cały weekend, już miałam dosyć.
Dawno, dawno temu, za górami, za lasami, za siedmioma rzekami i fiordami…- Nocleg Svartisen brygge
Po dotarciu do mety czekała na nas już tylko szybka jazda motorówką na drugą stronę fiordu i upragnione zakwaterowanie na końcu świata w prywatnym kompleksie noclegowo- wypoczynkowym Svartisen brygge. Obiekt położony na samej wodzie, tuż u podnóża spiczastych gór do których, niestety ale nie prowadzi żaden szlak turystyczny z powodu ich trudnego dostępu, w postaci stromych stoków gęsto porośniętych lasem! W skład TOTALNIE oddalonego od jakiejkolwiek cywilizacji obiektu (w którym jedynym parkingiem był parking wodny dla motorówek, skuterów i kajaków), wchodziły cztery urocze, minimalistyczne drewniane domki letniskowe z przeszklonymi dwoma ścianami.
Ponadto, do całego kompleksu należał duży common house z kuchnią, łazienką i strychem z najpiękniejszym widokiem jaki miałam możliwość widzieć. Do dyspozycji gości było oczywiście nagrzane jacuzzi, grill-barbecue z tarasem i typowa norweska „szopa” przerobiona na playroom (ala świetlica), tudzież idealne miejsce z kominkiem na długie wieczory w towarzystwie norweskiego trunku AKVAVIT– skandynawskiej wody życia. Prysznic natomiast był wybudowany na dworze, ale w tak odległym od cywilizacji miejscu, że spokojnie można było paradować …yyy w piżamce 😀
W tej właśnie „szopie” czekała na nas wspaniała norweska kolacja w formie przepysznej zupy SEAFOOD ( składająca się z trzech rodzajów ryb, kraba, homara, ośmiornicy i kalmarów), z focaccia z suczonymi pomidorkami i oliwkami, a na przystawkę zimne małże i krewetki z masłem, czosnkiem i cytryną. Wait! Zanim zabraliśmy się do pałaszowania stołu, zostaliśmy oficjalnie przywitani szampanem Bottega Gold! To wszystko w towarzystwie samej norweskiej telewizji NRK i bardzo sympatycznego reportera o imieniu OLA (tak, w Norwegii to imie męskie..).
Sobota- let’s the show begin!
Wyzwanie I i II- ZDROWA WODA SIŁY DODA
W sobote rano obudziliśmy się dość wcześnie. O godzinie 9 zostaliśmy przydzieleni do grup (o dziwo nie byliśmy razem ze Zdenem w tej samej drużynie) i przed samym śniadaniem zaczęliśmy pierwsze wyzwanie tego dnia! Otóż polegało ono na przejściu po wiszącej 3 metry nad wodą DESCE. Wygrywała ta grupa, która utrzymała się na desce NAJDŁUŻEJ. Mój czas wyniósł 2 minuty i 44 sekundy ale najlepszy był kolega Erling z 3 minutami i 20 sekundami. Szacun! Wskok do lodowatej wody był mega nieprzyjemny! Słona woda od razu wpadła mi do nosa, zatykając tym samym uszy, a uciekające w popłochu RYBY przyprawiły o atak serca.
Niemniej jednak, był to dopiero początek wodnych przygód. Kolejne wyzwanie polegało na wskoczeniu do wody, przepłynięciu do DRYFUJĄCEGO mola, na które trzeba było jak najszybciej się wślizgnąć. Każdy z zawodników musiał zrobić to zwinnie i efektywnie. Zadanie bowiem znowu było na czas. Tym razem jednak, wygrywała grupa która ukończyła je jak najszybciej. Po dopłynięciu ostatniego zawodnika do dryfuącego mola, pierwszy wskakiwał spowrotem do lodowatej wody fiordu i czym prędzej dopływał do brzegu.
Mimo iż byliśmy już w grupach, to każdy musiał tu zmierzyć się z WŁASNYMI słabościami i lękiem przed lodowatą wodą. Zadanie to zakończyliśmy w gorącym jacuzzi z klimatyczną scenerią i wesołą atmosferą. Po przepysznym śniadanku zostaliśmy przetransportowani na drugą stronę fiordu, ok 20 km od Svartisen brygge, gdzie czekały nas prawdziwe wyzwania! Tym razem zawodnicy zmuszeni byli zmierzyć się z jazdą kolarską pokonując 500 metrów wysokości, 3 nieoświetlone tunele i setki zakrętów, zjazdów i podjazdów na 20 kilometrowym odcinku.
W pierwszej fazie rywalizacji wyścigu dostalismy MAPY, które były wskazówką z wyznaczoną trasą i z zaznaczonymi na trasie punktami z zadaniami. W momencie gdy jedna z grup źle odpowiedziała na pytanie, została ukarana 5 minutową,przymusową pauzą przy punkcie. My czekaliśmy na samej górze. Duch rywalizacji towarzyszył nam przez całą pierwszą fazę, doładowując kapsułki z ADRENALINĄ na maksa!
WYZWANIE IV- Trekking + Geocaching
W drugiej fazie czekało nas do pokonania 450 metrów n.p.m. Tym razem musieliśmy zdobyć wierzchołek wyznaczonej góry znajdujący się na 812 m n.p.m., znajdując i zabierając flagę, oraz bezbłędnie odpowiedzieć na zadane przy fladze pytanie. Ponadto, dostaliśmy tu również dodatkowe zadanie, które polegało na zrobieniu najstraszniejszej SELFIE całej grupy. Moim zdaniem była to najlepsza część całej wycieczki, gdyż to właśnie trekkingowi poświęcamy się ze Zdenem najczęsciej. Iha ha.
WYZWANIE V- SZERPA!
To już ostatnie wyzwanie czekające na uczestników. Wbieg z plecakiem ważącym ok. 15 kg po- 1129 STROMYCH stopniach – jakieś 300 metrów pod górę. W zadaniu tym mieliśmy sprawdzić naszą wytrzymałość siłową, psychikę i związany z nią lęk wysokości, oraz przeżyć na własnej skórze ciężką pracę szerpów. To właśnie szerpowie nosli tymi schodami podczas I Wojny Światowej 60 kilogramowe ładunki, gdyż tradycyjny transport nie był w stanie tam dotrzeć! Do dzisiaj praca tragarzy towarów jest NIEZBĘDNA w tym miejscu, żeby dostarczyć potrzebne towary do znajdującej się na samej górze chatki (głównie jedzenie, napoje, %, drewno, środki czystości,itp). MieliŚmy szczeście, że tylko parę osób spotkaliśmy idących w przeciwnym kierunku, gdyż schody były tak WĄSKIE, że z ledwością zmieściła się na nich jedna osoba!
Była to ostatnia część wyzwania i również przyjemna. Dla Zdena zdecyowanie FAWORYT, gdyż sam pracował w Tatrach jako szerpa nosząc 65 kg na plecach. SZACUN. Dodatkowym atutem szerpowego-eksperymentu była przepiękna polodowcowa sceneria i atmosfera prawie ukończonego dnia wyzwań.
Na górze czekali na nas organizatorzy, reporter z telewizji norweskiej (który nie przestawał nas nagrywać zadając do tego śmieszne pytania) oraz pyszne przekąski! Dostaliśmy do zjedzenia suszoną szynkę z renifera z serem i żurawiną podaną na flatbrød(nie mam pojęcia jak to przetłumaczyć- ALA norweska bardzo cięka Wasa, Norwegowie jedzą ją dosłownie do wszystkiego). Pycha!
GRZANIEC ROZGRZEWANIEC
Ponadto, zostaliśmy zaproszeni na obiad z deserem do 100 letniej chatki. Skromna, skandynawska chatka na szczycie wzgórza zrobiła na nas niesamowite wrażenie. Przy wejściu dostaliśmy do wypicia norweski punch –GLØGG – osobiście nazywam go grzaniec rozgrzewaniec. My dostaliśmy wariant bezalkoholowy zrobiony na bazie soku owocowego, miodu z pływającymi rodzynkami i orzechami w środku. Pycha. Trunek ten jest tak słodki, że ja zdołałam wypić tylko jeden. Natomiast wzmocnioną wersję o akvavit- mogę wypić znacznie więcej!
Na obiad zaserwowany był GULASZ z renifera w towarzystwie jabłecznika z lodami, przy historycznej opowieści o kopalni która powstała jeszcze przed I Wojną Światową, wraz z dawką historii na temat ciężkiej pracy tragarzy górskich-szerpów.
LEL‘S MOVE THAT BODY!
Ostatnim punktem naszego programu było już tylko przyjemne zejście schodami w dół i radosny śpiew norwegów. Po dojściu do parkingu, zrobiłam krótką sesję yogi i rozciągania dla uczestników całej wyprawy, z organizatorkami włącznie!
Mission completed- CZAS NA RELAX!
Po całym dniu wyzwań z rywalizującymi norwegami (niczym rozmnożony Bear Grylls) , wykończona ale szczęśliwa wślizgnęłam się do gorącego jacuzzi w towarzystwie dalszych 6 osób sącząc zimniutkie Nordlands pils i słuchając norweskiego humoru… Wreszcie ogarneło mnie uczucie spokoju i spełnienia. Radość i zadowolenie wypełniły mnie od wewnątrz, żeby nieskromnie nie nazwać tego dumą! Przetrwałam. Dałam radę. Pokonałam słabości – ciała i umysłu. Mission completed. Czas na relax.
W międzyczasie nasze cudowne organizatorki przygotowywały TRZYDANIOWĄ kolację oczywiście w postaci mojego ulubionego seafood bufetu. Tego wieczoru miałam możliwość pierwszy raz kosztować świeżego królewskiego KRABA z chilli-sauce i prażonym czosnkiem. Mniam! Smakowało jak przysłowiowe niebo w gębie, ale nie wiem czy to zasługa całego dnia wrażeń czy wspaniałych norweskich kucharek! Tego wieczoru ze zmęczenia szybko poszliiśy spać!
Lodowcowo-wichurowo-sztormowa-niedziela
Ostatni dzień naszego aktywnego pobytu rozpoczęłam dość wcześnie. Chciałam wykorzystać to cudowne miejsce. Doładować energię płynącą z POTĘGI natury. Myślę, że poranek jest bezcenny dla samopoczucia na cały nadchodzący dzień, dlatego z samego rana zaserwowałam sobie wspaniały poranny streching, na samym molo przy wschodzacym słońcu w towarzystwie mgły. Radość dla duszy i ciała.
Niestety w ten dzień siła natury wzieła górę nad naszymi zaplanowanymi wyzwaniami. Po królewskim śniadaniu, przepłynęliśmy motorówką wzdłóż fiordu do przystani (o której pisałam już wcześniej TU) na ostatni szalony punkt naszeg adrenalinowego weekendu!
NADCHODZI BUKA
Tam również wypożyczyliśmy rowery i udaliśmy się na wycieczkę. Sztorm zbliżał się nieubłaganie więc połowa grupy zrezygnowała z zadania wybierając kawę z ciastem. Druga połowa natomiast (łącznie z nami) poszła na podbicie LODOWCA Engabreen. Niestety. Zimny wiatr z deszczem zaczął przybierać na sile i prędkości, więc nasza guide biegła w stronę lodowca jak szalona. Nie doszliśmy nawet do języka lodowca, gdy niezwłocznie musieliśmy zawrócić gdyż najgosze było przed nami Musieliśmy przecież, dostać się spowrotem do domków przez SZALEJĄCY fiord. Fale były tak duże, że adrenalinowy weekend przybrał na wadze. Zrobiło się ciemno, zimno, mokro i strasznie. Miałam wrażenie że prawdziwa muminkowa BUKA nadchodzi! AAA…Na szczęście nikt nie był chory.
PRAWA NATURY Po obiedzie, żwawym tempem spakowaliśmy się, gdyż musielismy czym prędzej przedostać się przez szalejącą wodę na drugą strone odległego fiordu. Była to jazda niczym ROLLERCOASTER- na wodzie. Silny, porywisty wiatr spiętrzył wodę i utworzył parometrowe fale. Co gorsza, płynęliśmy pod prąd, więc każdą, rozbijającą się o motorówkę falę, silnie odczówaliśmy . To wyzwanie nie było już zaplanowane przez same organizatorki całego weekendu, ale przez samą MATKĘ NATURĘ. Byliśmy świadkami potężnych paw natury, których nie sposób było zatrzymać. Tylko dla osób o silnych nerwach! Miałam wrażenie, że dopłynięcie do brzegu graniczy z cudem. Na szczęście, nasza podróż zakończyła się sukcesem i udało nam się dobić do brzegu . Hoorey! Już teraz zostały nam tylko 2 godzinny jazdy promem na otwartym, szalejącym MORZU w sztormie do ukochanego domku w Bodø!
Myślę, że każdy kto pragnie przeżyć AKTYWNY, pełen przygód weekend- bądź weekend zarówno dla ciała jak i duszy- powinien choć raz w życiu wziąć udział w takim adrenalinowym wyzwaniu! Ba, odwiedzić to niezwykłe miejsce! My ze Zdenem planujemy już ZIMOWĄ wersję ekspedycji ala Cecilie Skog! W duchu motta:
Znasz to uczucie kiedy czas ucieka Ci jak piasek przez palce, a Ty gonisz za tym, żeby most po którym biegniesz jeszcze się nie spalił i z ostatnim wytchnieniem usiłujesz dobiec na drugi koniec rzeki? Dokładnie tak czułam się przed wyjazdem na tegoroczne wakacje. Kolosalna ilość zajęć, pracy, szkoły, obowiązków i klientów niezadowolonych, że opuszczę ich aż na cztery tygodnie i nici z całego treningu i wylanego potu.
Stres przewyższył moje ambicje, potrzebowałam odpocząć. Jednego wieczoru leżąc na kanapie z filiżanką – świeżo zaparzonego od ukochanej mamusi krwawniczka, masujący mi stopy Zdeno zapytał: Gazela o czym marzysz?. Pytanie uderzyło mnie jak blask północnego słońca odbity od tafli wody.Dobrze wiedziałam, że mimo iż kocham ludzi i jestem od nich uzależniona, bałam przyznać się sama przed sobą że marzyłam właśnie w tym momencie o bezludnej wyspie.
Aczkolwiek kto z nas nie marzył o ucieczce na koniec świata? Do azylu z dala od cywilizacji, ludzi i betonowej dżungli. Jako dziecko sama zanurzałam się w marzeniach o bezludnej wyspie z nieodkrytą dotąd plażą na której mogłabym się zaszyć zupełnie sama! Skakać, biegać, tańczyć, śpiewać, robić co dusza zapragnie i jak tylko mi się podoba. Tej wyjątkowej nocy postanowiliśmy, że ostatni weekend przed wakacjami spędzimy tylko sami, w miejscu gdzie czas się zatrzymał. Mimo iż grafik był napięty wygospodarowaliśmy dwa dni zupełnie dla siebie. Wybraliśmy jedną z moich ukochanych plaż północy: Bøsanden na Wyspie Aniołów, bo tak właśnie nazywa się wyspa (Engeløya).
Tym razem mieliśmy wyższy cel wyjazdowy- na pewno nie były to godzinne wędrówki górskie i dobijanie szczytów. Natomiast chcieliśmy przypomnieć sobie czasy beztroskiego dzieciństwa. Noc pod gołym niebem z komarami, zabawy na plaży, zbieranie bursztynów i muszli na piasku, słońce, zapach lasu i wieczorne pogawędki o mrożących krew w żyłach opowieściach. Może być coś bardziej beztroskiego? Pamiętam jak siedziałam podekscytowana w samochodzie jadąc na tą wycieczkę i słuchałam radosnych piosenek Jacksona z poczuciem nieograniczonej wolności, szczęścia i z potężnym dziecinnym pragnieniem przeżycia przygody!
Na początku ciężko było mi się odstresować, ale trzy godzinna jazda w towarzystwie rozweselonego męża, z głośną muzyką i dobrym nastawieniem, sprawiły cuda. Jak dojechaliśmy na miejsce dzień nieubłaganie zbliżał się ku pory snu i zmuszeni byliśmy jak najszybciej znaleźć lokalizację na rozbicie namiotu. Otóż, plaża była ogromna ale nie była pusta jak sobie to sama wcześniej wyobrażałam. Zapach kiełbasek unosił się w powietrzu, grupka ludzi grająca w siatkówkę i para zakochanych leżąca na kocyku z butelką wina i owocami+ dodała tej arktycznej plaży doprawdy bardzo dużo życia.
Starannie wybraliśmy miejsce jak najdalej od wszelkiej możliwej aktywności ludzkiej i tam -postanowiliśmy rozbić nasz namiot. Pierwszy problem tej cudownej lokalizacji nadszedł szybciej niż się spodziewałam. Wrzask, pisk i nerwowe bieganie maleńkiego ptaszka (ostrygojada zwyczajnego) o charakterystycznym wyglądzie z długim pomarańczowym dziobem, czerwonymi nóżkami oraz KRWISTOCZERWONYMI oczami, doprowadził mnie do ogromnego zdziwienia. Doprawdy, ptak ten wyraźnie oburzony był naszym pomysłem przenocowania w tym miejscu i bardzo aktywnie bronił swojego rewiru. Dlaczego?
Otóż, ten maleńki ostrygojad mierzący zaledwie 40cm, ledwo chodzący po ziemi starał się za wszelką cenę wykurzyć nas z tego cudownego miejsca, gdyż właśnie tam miał swoje gniazdo z pisklętkami. O dziwo ten rodzaj ptaków za swoje środowisko życia wybiera sam środek plaż, wybrzeży mórz, jezior i rzek z dala od głębi lądu. Na początku staraliśmy się go ignorować, ale intensywność jego skrzekliwego głosu niczym sygnał ostrzegawczy „kwip kwip” kończący się wysokim trelem była nie do wytrzymania. Właśnie w tym momencie wizja udanego weekendu w przyrodzie szybko legła w gruzach.
Dziesięć minut walczyliśmy z ptakiem myśląc że ustąpi. Na próżno. Miałam wrażenie, że nerwowy ptak jest coraz bardziej rozwścieczony i zacznie dziobać, a jego paniczny i przenikliwy krzyk doprowadzi również mnie do szału, tak że sama go pogryzę. Oczywiście, błyskawicznie przenieśliśmy się 50 metrów dalej. Doszło do tego szybciej niż nam się to na początku mogło wydawać. Niesamowite! Jak małe istnienie które ledwo widać, może wpłynąć na ogromnego człowieka!
W pięć minut rozbiliśmy biwak w nowo wybranym miejscu na skraju plaży i niczym małe dzieci zabraliśmy się do swoich ulubionych zajęć. Ja, wciągnełam getry na już powoli zmarznięte nogi i założyłam adidasy. Bardzo potrzebowałam pobiegać wzdłuż plaży, aby odnaleźć zagubioną przez pośpiech ostatnich dni energię, a później uspokoić ducha statycznym stretchingiem przy blasku zachodzącego słońca. Zdeno natomiast, miał randkę ze swoją ukochaną zabawką. Niektórzy są uzależnieni od Game of Thrones, mój mąż natomiast przeżywa obecnie The Age of Drones! Wszedzie gdzie tylko się wybieramy, kochana i cudowna drona jest niczym śledząca nas mucha. Nie wiem czy kiedykolwiek się z nią zaprzyjaźnię. 😉
Po godzinie usiedliśmy sobie przed namiotem, z puszką niedźwiedzia polarnego (%), wsłuchując się w szum morza i dźwięki samej natury. Widok szalonych narciarzy wodnych przyczepionych do dziko pędzącej motorówki na tle dramatycznych Lofotów był- bezcenny. Tafla wody niczym złota płachta odbijała cudowne promienie słoneczne zachodzącego słońca. Właśnie o takim widoku marzyłam parę dni wcześniej, nie wierząc że jest on w zasięgu mojej ręki.
Niestety noc przebiegła ciężko. Bardzo zmęczona kładąc się z zamiarem głębokiego i wymarzonego snu, przeżyłam zgrozę. Choć wiele osób twierdzi, że odgłosy natury i zwierząt wprawiają w dobry nastrój i uspokojenie, u mnie doprowadziły one do histerii i przerażenia.
Otóż, to właśnie przez każdy najmniejszy szelest i brak przyzwyczajenia do spania pod gołym niebem, nie mogłam w ogóle zasnąć. Nie dość, że podłoże na którym spaliśmy było strasznie twarde i czułam każdy najmniejszy kamyszek to w ogóle nie było mi wygodnie. Ponadto umiejętność błyskawicznego zasypiania w każdych możliwych warunkach mojego kochanego męża, rozwścieczyły mnie do granic. Przecież jak można zasnąć w 2 minuty pod tkaniną zaciągniętą na dwóch badylach? To jest fizycznie niemożliwe!
Irytacja tym stanem spowodowała, że dodatkowo słyszałam każdy najmniejszy szmer. Szeleszcząca trawa, dziwne odgłosy żab, świerszczy i skrzeczących wściekle mew, oraz każdy łamiący się patyk był idealnym powodem do ucieczki. Co gorsza, zwykły szum morza sprawiał wrażenie jakby potężne tsunami zaraz miało nas zalać i zmyć z powierzchni ziemi. Żeby tego było mało, miałam wrażenie, że gdy rozepnę namiot by sprawdzić czy aby na pewno nic się nie dzieje na zewnątrz, zobaczę tam ociekającego krwią TROLA z dwumetrową maczugą, krzyczącego po Lapońsku że zaraz nas pożre.
W końcu mój wewnętrzny głos się odezwał: Masakra Małgorzata opanuj się!! Czy wychodzi z ciebie księżniczka na ziarnku grochu której wszystko przeszkadza czy po prostu wychodzą skutki skumulowanych stresów ostatnich tygodni? Po jakiś dwóch godzinach męczarni księżniczka w końcu padła, – zasnęła budząc się co chwilę. Przyznaję, tej nocy w ogóle się nie wyspałam. Jednak szum morza i rozbijających się fal był bardzo przyjemny, a ja w końcu postanowiłam zaprzyjaźnić się z odgłosami natury, i chyba tylko dzięki temu w końcu zasnęłam.
Rano wszystko mnie bolało, czułam się połamana z opuchniętymi oczyma i orgomnie zmęczona! Weekend zaczął się genialnie, pomyślałam! Jednak po wyjściu z namiotu widok cudownego morza i przepięknej spokojnej plaży zadziałał lepiej niż mój najlepszy przyjaciel -kawa z samego rana. Zwyczajna radość dziecka spowodowała, że zupełnie zapomniałam o nieprzespanej nocy i z prędkością pershinga założyłam soczewki na oczy i strój kąpielowy.
Zdeno widząc moje niewyspane oczy okazał swoją wyrozumiałość i szybko zaparzył aromatyczną kawusię robiąc przy tym śniadanko. Ja natomiast oddałam się rutynie porannego stretchingu i rozprostowania obolałych kości. Jednak to właśnie pierwszy łyk aromatycznej kawy wprowadził mnie w odpowiedni plażowy nastrój, gdyż smakował niczym NIEBO w kubku! Dla takich chwil warto się -budzić, haha. Trzeba przyznać, że gorąca kawa wspaniale wpisuje się w klasykę poranka i w moim przypadku to od niej mogę smacznie i żwawo rozpocząć każdy nowy dzień. To moje osobiste pięć minutek relaksu z kubkiem u progu nowego dnia pełnego wyzwań.
Otóż, cały ten dobrze rozpoczęty dzień spędziliśmy na leniwym leżeniu na kocu z książką, wygłupami i śmiesznymi historiami. Od czasu do czasu robiąc sobie krótki plażowy jogging bądź wchodząc do zamarzającej krew w żyłach lodowatej wody oceanu. Zdeno odważył się nawet popływać dłużej niż 2 minuty. Ja niestety nie dałam rady.
W ten weekend pogoda rozpieściła nas wyjątkowo, serwując 28 stopni i bezwietrzne, ciepłe powietrze. Takie dni za kołem podbiegunowym rzadko się zdarzają, dlatego warto być zawsze gotowym na wszelkiego rodzaju zmiany w planach i wyjazdy właśnie tego typu.
Po obiadku zaczęliśmy się pakować gdyż jechaliśmy na dalsze dwa dni przygód w norweskim wykonaniu. Otóż, mamy tradycję lipcową jak co roku odwiedzamy naszych znajomych w ich letniskowej chatce w jeszcze piękniejszej części północy- Hamarøya. Ale o tym w następnym wpisie!
Siedząc w samochodzie do Hamarøya, zrozumiałam dlaczego jako jedyni rozbiliśmy namiot na samej plaży podczas gdy inni plażowicze wybrali trawę. Odpowiedź brzmi: z braku doświadczenia – piasek miałam zupełnie wszędzie. W miejscach które nawet nie przyszły by mi do głowy. Jakieś dodatkowe cenne rady po tym weekendzie? Zabierz ze sobą słuchawki do uszu, więcej napoju rozluźniającego przed snem i rozbij biwak na trawie, jeśli nie chcesz przez najbliższe pare dni strząsać piasek za każdym razem kiedy kręcisz głową.
Zapraszam na krótki filmik Zdena z tej cudownej plaży Bøsanden <3
Miasto północnego słońca- Bodø! Praktyczne informacje!!
Zastanawiasz się kiedy przyjechać do Bodø? Co zobaczyć? Gdzie iść na trekking oraz skąd odpływa prom na Lofoty? Zapoznaj się z przewodnikiem po mieście BODØ i okolicach!
Po pierwsze, jeśli również i Ty planujesz swoje całe wakacje na słynnych LOFOTACH traktując Bodø tylko jako miejsce z którego dostaniesz się na rajskie wyspy, przed wyjazdem na archipelag koniecznie zatrzymaj się w mieście północnego słońca, zorzy polarnej, wiecznego wiatru oraz bramy do Laponii – w mieście Bodø!
Zastanawiasz się czy warto zostać tu na dłużej i co ewentualnie można tu robić? Zapraszam do lektury!
Co musisz wiedzieć o Bodø?
W Bodø żyje ok. 50 000 mieszkańców. Nie da się go porównać do podobnej wielkości miasta w Polsce. Mamy tutaj wszystko na co tylko możesz mieć ochotę. Od lotniska z 40 lotami dziennie, po uniwersytet z 8,5 tysiącami studentów, i najdalej na północy położonym boiskiem golfowym. Ponadto, cudowne stoki górskie przy samym mieście, bajkowe plaże z krystaliczną wodą oferujące kajaki morskie, lodowce i fiordy, aż po rozwinięty wachlarz kulturalnych eventów, koncertów i festiwali nocy polarnych. Również znajduje się tu arktyczna biblioteka Stormen, ponad 20 klubów fitness i wszelkiego rodzaju restauracje: tajska, indyjska, oczywiście również norweska, znajdziesz tu nawet turecki kebab. Co ciekawe, miasto będzie Europejską Stolicą Kultury w 2024 roku. Kultura jest bardzo ceniona i priorytetowania w życiu każdego Norwega. Dlatego każda szkoła, instytucja, nawet molo zaopatrzone są w rzeźby, statuy, pomniki, czy lokalne rękodzieła. W mieście wyznaczona jest nawet trasa szlakiem lokalnych artystów gdzie turyści i dzieci w wieku szkolnym obowiązkowo uczestniczą w wycieczkach kulturalno-artystycznych.
W skrócie postaram się teraz odpowiedzieć na najczęściej otrzymywane od Was pytania dotyczące restauracji, eventów, noclegów i miejsc które koniecznie trzeba zobaczyć, oraz kiedy przyjechać i jak się tu dostać. Tak więc zaczynamy!
TOP 7 RESTAURACJI i w Bodø – na większy lub mniejszy głód:
Larsen Mat & Vin– jeśli dobre jedzenie to tylko w tej restauracji z najlepszą kartą win w mieście
LystPå– tu czeka na Ciebie wykwintny obiad niczym z restauracji Michelin
Bryggerikaia– najlepsze świeże przystawki rybne, lokalne dania z wieloryba i dorsza i świetne lunche każdego dnia od 11 do 15
Burgasm- całkiem ok burger w mieście
The Gatsby– genialny shake, dobre piwo i super hamburger
Great Gandhi– jedyna restauracja z jedzeniem indyjskim w Bodø
Ohma– świetne sushi
TOP 7 KAWIARNI: Masz ochotę na dobrą KAWĘ Z DESEREM? Koniecznie wpadnij do:
Berbusmel- to zdecydowanie najlepsze miejsce spotkań w mieście z lokalnym jedzeniem i dobrą kawym
Bryggerikaia– tu napijesz się dobrej kawy i zjesz dobry lunch bufet.
Delicatessen– w tym miejscu blisko od dworca zjesz dobre tapas i napijesz się dobrze parzonej kawy
Rabalder café & bakeri – piekarnio-kawiarnia z przepyszną kawą, własnej roboty chlebem i najlepszymi sandwiczami w mieście
Babel café – dobra kawa w centrum miasta z dobrą alternatywą na zdrowy lunch
Bodø Bakeri– piekarnia z pysznymi cynamonowymi bułkami i typowo norweską kawą
Samvirkelaget– najtańsza kawiarnia oferująca lunch, kolację i pyszną kawę
En Kopp Cafè&Bar– posiada duży wybór herbat, norweską kawę, do której możesz zamówić norweskie gofry ze słodkim serem, śmietaną i dżemem.
TOP 11 BARÓW/PUPÓW/ KARCZM/ KAWIARNI- Gdzie możesz napić się dobrego piwa lub drinka:
Hundholmen– tu dostaniesz lokalne własnej roboty piwo i super haburger oraz przystawki do piwa. Larsen mat og vin- typowo europejski klimat i duża ilość dobrego winka oraz piwka Pâtisserie & Champagneria Craig Alibone- jedyne takie miejsce w mieście gdzie dostaniesz 10 rodzajów szampana i francuskie ciasteczka.
Hovda boat– w lecie polecam łódź zakotwioną w samym centrum, gdzie serwują wszelkiego rodzaju drinki, napoje wysoko % , lokalne piwo, oraz owoce morza
LystPå– najlepsze miejsce do kosztowania najlepszych win w mieście, któych nie dostaniesz nigdzie indziej! Restauracja zdobyła pierwsze miejsce w jakości serwowanych win w mieście!
Bryggerikaia– duży wybór lokalnych piw oraz win
Pangea– dobre jedzonko, duży wybór % i fajna, kameralna atmosfera.
Top 13 Sky Bar– masz ochotę na wypasionego drinka z najlepszym panoramicznym widokiem? Koniecznie tu przyjdź!
Roast- znajduje się na 17-tym piętrze w Hotelu Scandic Havet. Restauracja średnia ale widok wspaniały i lokalne piwo
Nordlending Bar– „lokalna speluna” w samym sercu miasta
Piccadilly Bar – Chcesz poczuć się jak w norweskiej karczmie w której czas się zatrzymał, koniecznie tu przyjdź na jedno z dopalaczem ? Oba miejsca to najstarsze bary w mieście z tradycją i piwem Nordlands pils!
TOP 10 rzeczy, które musisz spróbować w BODØ i okolicach:
Koniecznie idź do “Dama Di”- to alternatywny klub z koncertami lokalnych artystów. Drzwi otwiera w każdy czwartek o godz. 21.30 “Halv ti på torsdag”! Tam właśnie serwują moje ulubione piwo Blank 1664!
Jest Was więcej koniecznie idźcie na kręgle w samym centrum miasta do Radisson Blue i na pizzę do Orionu.
SHOPPING? Koniecznie odwiedź największe w płn. Norwegii Centrum handlowe City Nord, które znajduje się 3 km od centrum lub Glasshuset w samym sercu miasta.
MUST SEE to doświadczenie północnego słońca z najbliższej góry Keiserverden- Idź na trekking w okolicy na jeden z blisko dostępnych stoków górskich okalających całe miasto (godzinna wycieczka w obie strony).
Spacer na molo lub na twierdzę Nyholmen skanse– zbudowaną w 1810 roku, aby chronić zapasy zboża przed brytyjskimi okrętami wojennymi podczas wojen napoleońskich
Przepłyń się speedboat’em do największego pływu morskiego na świecie Saltstraumen, bądź powędkowuj przy najsilniejszym prądzie pływów morskich na świecie, oddalonym ok. 25 minut jazdy autem od miasta.
Odwiedź Narodowe Muzeum Lotnictwa Norweskiego i polataj samolotem w profesjonalnym symulatorze lotniczym Newton.
Będąc w mieście nie zapomnij zwiedzić katedrę Domkirke i przeżyć organowy koncert w samym centrum miasta!
Actionhall– masz ochotę na coś więcej? Idź do escape room i na lasertag w samym centrum lub do kina
Najdłuższa plaża na północy ok 4 km długości Langsanden znajduje się na jednej z piękniejszych wysp niedaleko miasta- Sandhornøya z moim ulubionym szczytem którego widać z całego miasta Sandhornet
Moje ulubione EVENTY to:
Letnia konferencja arktycznej jogi w Bodø “Arctic Yoga Conferance” przyciąga miłośników jogi z całego świata!
Przyjedź w sierpniu i weź udział w najsłynniejszym festiwalu muzycznym “Parken”, który trwa 4 dni i praktycznie nigdy się nie kończą, dzięki słońcu które nie zachodzi! Artyści zarówno norwescy jak i międzynarodowi.
Jeśli kultura to koniecznie idź na koncert lapońskiej muzyki do domu kultury Sinus,
Odwiedź arktyczną bibliotekę Stormen oraz idź kulturowym szlakiem lokalnych i międzynarodowych artystów w samym centrum miasta.
Pod koniec września ulicami miasta odbywa się festiwal Langselva, gdzie mieszkańcy witają noc polarną (okres ciemności i długich nocy) koncertami wzdłuż 10 km rzeki płynącej na obrzeżach miasta. Światełka, lampiony, koncerty, występy dzieci i młodzieży po ciemku oraz lokalne jedzenie to wspaniała możliwość poznania lokalnej kultury!
Gdzie iść na wycieczki górskie i trekkingi w okolicy?
Bodø to Eldorado dla miłośników friluftsliv, czyli aktywnego spędzania czasu wolnego w przyrodzie. Na to aby odkryć wspaniałe fiordy, górki i pagórki w okolicach miasta potrzebujesz paru dni. Czerwona plaża w Mjelle, góra Finnkonakken, widok na Lofoty ze szczytu Litltind, czy wspaniała podwójna plaża w Hovdesund to to tylko niektóre z moich ulubionych alternatyw. Zainteresowany? Tak więc, zapraszam na wcześniejszy wpis poświęcony tej tematyce. Znajdziesz go tu: Bodø – miasto północnego słońca!
Jak dostać się do Bodø?
Najłatwiej dostać się tu za sprawą połączeń lotniczych z Polski. Oczywiście bezpośredni samolot z Gdańska do Bodø niestety jest wstrzymany. Dlatego obecnie najatwiej dostać się do Bodø z Warszawy, Krakowa, Poznania z przesiadką w Oslo i dalej do Bodø. Jeśli masz ograniczony budżet (lub tak jak ja interesuje cię ochrona środowiska i dobro naszej PLANETY) to możesz przylecieć z Polski (Warszawa, Kraków) bezpośrednio do Trondheim, a stamtąd jedyne 750 km polarnym ekspresem kończącym swoją linię kolejową właśnie w Bodø. Cena takiego biletu pociągowego waha się od o.k 259 koron do 1000 w zależności od tego czy uda Ci się kupić “minipris”. Żeby załapać się na minipris bilet musisz zakupić minimum 2 miesiące przed planowanym przyjazdem.
Płyniesz na LOFOTY z portu w Bodø?
Port z którego odpływają promy na Lofoty znajduje się pod adresem Bodø fergekai, 9th Ave, Norway. To ok. 20 minut drogi pieszo z lotniska, lub 5 minut pieszo z dworca kolejowego. Nie polecam czekać na autobus, który kursuje bardzo rzadko.
Transport po mieście?
Miasto jest bardzo rozciągnięte więc centrum rozciąga się parę kilometrów w głąb miasta, również ciężko jest poruszać się po tym mieście transportem miejskim. Także, zanim zdecydujesz się na przyjazd do Bodø koniecznie rozważ wynajęcie samochodu, żeby w pełni korzystać z jego dobrodziejstw!
Gdzie wynająć samochód? Polecam na samym lotnisku firmę Hertz lub aplikację “nabobil” jeśli chcesz wynająć auto od osoby prywatnej. Ponadto, jeśli jesteś tu tylko przejazdem a Twoim celem są Lofoty, to nie polecam wakacji czy weekendu na Lofotach bez auta, praktycznie masz ograniczone możliwości do minimum. Dlatego koniecznie zaopatrz się w auto!
Gdzie nocować?
Miasto jest ogólnie bardzo drogie, więc jeśli potrzebujesz noclegu w rozsądnej cenie to koniecznie polecam Hostel na samym Dworcu Kolejowym w Bodø Hostel/ Vandrehjem więcej informacji znajdziesz tu https://www.facebook.com/bodovandrerhjem/ lub w jednym z Campingów na Bodøsjøen czy Geitevågen. Lub noclegi na dziko np. przy plaży Breivika na małej wysepce (jak jest odpływ i da się tam dojść!) 10 min od centrum miasta i lotniska. Pamiętaj, że w Norwegii obowiązuje prawo Allemannsretten, które głosi, że biwakować należy minimum 150 metrów w odległości od najbliższej zabudowy!
Kiedy przyjechać?
Północne słońce– Jeśli chcesz przeżyć najpiękniejszy czas za kołem podbiegunowym koniecznie przyjedź na przełomie maja do września. Pogoda jest stabilniejsza, a średnia temperatura to ok. + 12 stopni. Jak nie jest akurat zachmurzone to słońce świeci przez 24 godziny umożliwiając Ci eksplorację arktycznych terenów przez cały dzień i noc!
Zorza polarna– Zorza możliwa jest do obserwacji już pod koniec sierpnia do końca marca! Moje doświadczenie potwierdza, że najlepsza zorza jest w lutym i marcu, podczas gdy nie jest już tak zimno i jesteś w stanie obserwować ten wspaniały cud natury! Chcesz doświadczyć zorzy polarnej w naszym mieście i mieć profesjonalne zdjęcia? Koniecznie sprawdź naszą ofertę!
Narty– Czas na biegówki zaczyna się od końca października (Beiarn, Sulis, Valnesfjord) do końca maja! Warunki na skitury natomiast zaczynają się od końca stycznia do czerwca! Najbliższe stoki narciarskie znajdują się w Misvær ok 1,45h jazdy i Sulis ok 2 godziny jazdy na wschód w stronę Fauske.
Kiedy nie przyjechać?
Odradzam czas od października do końca stycznia, gdyż wtedy panuje zmrok, słońce w ogóle nie wychodzi zza horyzontu, jest ciemno i praktycznie cały czas pada poziomy deszcz. Sztormy i wichury w tym czasie to normalka!
Przed wyjazdem na LOFOTY, rozważ moje ulubione alternatywy w Nordland:
Lodowiec Svartisen z chatką Tåkeheimen– Masz auto? Koniecznie pojedź na wycieczkę życia pod lodowiec Svartisen oddalony 2 godziny jazdy z miasta powinien znaleźć się na Twojej bucket list! Lub skontaktuj się bezpośrednio ze mną jeśli chcesz doświadczyć wędrówki po samym lodowcu! Razem z mężem organizujemy takie wycieczki. O nocy nad lodowcem możesz przeczytać tu: Noc na dachu świata!
Trasa atlantycka Kystriksveien- przeczytaj o niej we wpisie WONDERLAND lub we wpisie o adrenalinowym weekendzie w Meløy
Cudowny Steigen i wyspa Engeløya- z wpisu o weekendzie na wyspie Aniołów lub z wpisu o MUCHOLANDZIE oraz o LEŻAKOWANIU NA PÓŁNOCY!
Bajkowy Park Narodowy RAGO – we wpisie „Król Północy” , Go where GOOGLE can’t, lub pobierz darmowy przewodnik po parku RAGO z informacjami, których nie znajdziesz nigdzie indziej
Czerwona plaża MJELLE- z wpisu Dzień polarny i czar północnego słońca!
Pamiętaj!
Miasta Bodø, jego charakter i pogody nie da się porównać do Polskich miast. Piwo w pubie kosztuje ok 100 koron, imprezy zamykają o godzinie 2, a alkoholu nie kupisz tu w sobotę po godzinie 18, a w niedziele w ogóle! Pogoda tutaj nie rozpieszcza i musisz mieć szczęście żeby doświadczyć +20 stopni. Dobre ubrania, wełniana bielizna, buty gore-tex i przeciwdeszczowa kurtka to podstawa będąc w Bodø! Jeśli chcesz nocować w namiocie, to musisz przestrzegać norweskiego prawa “Allemannsretten”, który głosi, że rozbić namiot możesz minimum 150 metrów od najbliższego miejsca zamieszkania.
Po więcej praktycznych informacji na temat BODØ, moich własnych propozycji szlaków, trekkingów, wycieczek oraz ciekawych alternatyw na odkryanie rejonów wokół BODØ zapraszam na przewodnik w formie PDF, który już niebawem się ukaże! A Tymczasem zapraszam na video-inspirację z okolic!