Wyspa Aniołów- Engeløya w płn. Norwegii

Wyspa Aniołów

Znasz to uczucie kiedy czas ucieka Ci jak piasek przez palce, a Ty gonisz za tym, żeby most po którym biegniesz jeszcze się nie spalił i z ostatnim wytchnieniem usiłujesz dobiec na drugi koniec rzeki? Dokładnie tak czułam się przed wyjazdem na tegoroczne wakacje. Kolosalna ilość zajęć, pracy, szkoły, obowiązków i klientów niezadowolonych, że opuszczę ich aż na cztery tygodnie i nici z całego treningu i wylanego potu.

Stres przewyższył moje ambicje, potrzebowałam odpocząć. Jednego wieczoru leżąc na kanapie z filiżanką – świeżo zaparzonego od ukochanej mamusi krwawniczka, masujący mi stopy Zdeno zapytał: Gazela o czym marzysz?. Pytanie uderzyło mnie jak blask północnego słońca odbity od tafli wody.Dobrze wiedziałam, że mimo iż kocham ludzi i jestem od nich uzależniona, bałam przyznać się sama przed sobą że marzyłam właśnie w tym momencie o bezludnej wyspie.

Aczkolwiek kto z nas nie marzył o ucieczce na koniec świata? Do azylu z dala od cywilizacji, ludzi i betonowej dżungli. Jako dziecko sama zanurzałam się w marzeniach o bezludnej wyspie z nieodkrytą dotąd plażą na której mogłabym się zaszyć zupełnie sama! Skakać, biegać, tańczyć, śpiewać, robić co dusza zapragnie i jak tylko mi się podoba. Tej wyjątkowej nocy postanowiliśmy, że ostatni weekend przed wakacjami spędzimy tylko sami, w miejscu gdzie czas się zatrzymał. Mimo iż grafik był napięty wygospodarowaliśmy dwa dni zupełnie dla siebie. Wybraliśmy jedną z moich ukochanych plaż północy: Bøsanden na Wyspie Aniołów, bo tak właśnie nazywa się wyspa (Engeløya).

Tym razem mieliśmy wyższy cel wyjazdowy- na pewno nie były to godzinne wędrówki górskie i dobijanie szczytów. Natomiast chcieliśmy przypomnieć sobie czasy beztroskiego dzieciństwa. Noc pod gołym niebem z komarami, zabawy na plaży, zbieranie bursztynów i muszli na piasku, słońce, zapach lasu i wieczorne pogawędki o mrożących krew w żyłach opowieściach. Może być coś bardziej beztroskiego? Pamiętam jak siedziałam podekscytowana w samochodzie jadąc na tą wycieczkę i słuchałam radosnych piosenek Jacksona z poczuciem nieograniczonej wolności, szczęścia i z potężnym dziecinnym pragnieniem przeżycia przygody!

Na początku ciężko było mi się odstresować, ale trzy godzinna jazda w towarzystwie rozweselonego męża, z głośną muzyką i dobrym nastawieniem, sprawiły cuda. Jak dojechaliśmy na miejsce dzień nieubłaganie zbliżał się ku pory snu i zmuszeni byliśmy jak najszybciej znaleźć lokalizację na rozbicie namiotu. Otóż, plaża była ogromna ale nie była pusta jak sobie to sama wcześniej wyobrażałam. Zapach kiełbasek unosił się w powietrzu, grupka ludzi grająca w siatkówkę i para zakochanych leżąca na kocyku z butelką wina i owocami+ dodała tej arktycznej plaży doprawdy bardzo dużo życia.

Starannie wybraliśmy miejsce jak najdalej od wszelkiej możliwej aktywności ludzkiej i tam -postanowiliśmy rozbić nasz namiot. Pierwszy problem tej cudownej lokalizacji nadszedł szybciej niż się spodziewałam. Wrzask, pisk i nerwowe bieganie maleńkiego ptaszka (ostrygojada zwyczajnego) o charakterystycznym wyglądzie z długim pomarańczowym dziobem, czerwonymi nóżkami oraz KRWISTOCZERWONYMI oczami, doprowadził mnie do ogromnego zdziwienia. Doprawdy, ptak ten wyraźnie oburzony był naszym pomysłem przenocowania w tym miejscu i bardzo aktywnie bronił swojego rewiru. Dlaczego?

Otóż, ten maleńki ostrygojad mierzący zaledwie 40cm, ledwo chodzący po ziemi starał się za wszelką cenę wykurzyć nas z tego cudownego miejsca, gdyż właśnie tam miał swoje gniazdo z pisklętkami. O dziwo ten rodzaj ptaków za swoje środowisko życia wybiera sam środek plaż, wybrzeży mórz, jezior i rzek z dala od głębi lądu. Na początku staraliśmy się go ignorować, ale intensywność jego skrzekliwego głosu niczym sygnał ostrzegawczy „kwip kwip” kończący się wysokim trelem była nie do wytrzymania. Właśnie w tym momencie wizja udanego weekendu w przyrodzie szybko legła w gruzach.

Dziesięć minut walczyliśmy z ptakiem myśląc że ustąpi. Na próżno. Miałam wrażenie, że nerwowy ptak jest coraz bardziej rozwścieczony i zacznie dziobać, a jego paniczny i przenikliwy krzyk doprowadzi również mnie do szału, tak że sama go pogryzę. Oczywiście, błyskawicznie przenieśliśmy się 50 metrów dalej. Doszło do tego szybciej niż nam się to na początku mogło wydawać. Niesamowite! Jak małe istnienie które ledwo widać, może wpłynąć na ogromnego człowieka!

W pięć minut rozbiliśmy biwak w nowo wybranym miejscu na skraju plaży i niczym małe dzieci zabraliśmy się do swoich ulubionych zajęć. Ja, wciągnełam getry na już powoli zmarznięte nogi i założyłam adidasy. Bardzo potrzebowałam pobiegać wzdłuż plaży, aby odnaleźć zagubioną przez pośpiech ostatnich dni energię, a później uspokoić ducha statycznym stretchingiem przy blasku zachodzącego słońca. Zdeno natomiast, miał randkę ze swoją ukochaną zabawką. Niektórzy są uzależnieni od Game of Thrones, mój mąż natomiast przeżywa obecnie The Age of Drones! Wszedzie gdzie tylko się wybieramy, kochana i cudowna drona jest niczym śledząca nas mucha. Nie wiem czy kiedykolwiek się z nią zaprzyjaźnię. 😉

Po godzinie usiedliśmy sobie przed namiotem, z puszką niedźwiedzia polarnego (%), wsłuchując się w szum morza i dźwięki samej natury. Widok szalonych narciarzy wodnych przyczepionych do dziko pędzącej motorówki na tle dramatycznych Lofotów był- bezcenny. Tafla wody niczym złota płachta odbijała cudowne promienie słoneczne zachodzącego słońca. Właśnie o takim widoku marzyłam parę dni wcześniej, nie wierząc że jest on w zasięgu mojej ręki.

Niestety noc przebiegła ciężko. Bardzo zmęczona kładąc się z zamiarem głębokiego i wymarzonego snu, przeżyłam zgrozę. Choć wiele osób twierdzi, że odgłosy natury i zwierząt wprawiają w dobry nastrój i uspokojenie, u mnie doprowadziły one do histerii i przerażenia.

Otóż, to właśnie przez każdy najmniejszy szelest i brak przyzwyczajenia do spania pod gołym niebem, nie mogłam w ogóle zasnąć. Nie dość, że podłoże na którym spaliśmy było strasznie twarde i czułam każdy najmniejszy kamyszek to w ogóle nie było mi wygodnie. Ponadto umiejętność błyskawicznego zasypiania w każdych możliwych warunkach mojego kochanego męża, rozwścieczyły mnie do granic. Przecież jak można zasnąć w 2 minuty pod tkaniną zaciągniętą na dwóch badylach? To jest fizycznie niemożliwe!

Irytacja tym stanem spowodowała, że dodatkowo słyszałam każdy najmniejszy szmer. Szeleszcząca trawa, dziwne odgłosy żab, świerszczy i skrzeczących wściekle mew, oraz każdy łamiący się patyk był idealnym powodem do ucieczki. Co gorsza, zwykły szum morza sprawiał wrażenie jakby potężne tsunami zaraz miało nas zalać i zmyć z powierzchni ziemi. Żeby tego było mało, miałam wrażenie, że gdy rozepnę namiot by sprawdzić czy aby na pewno nic się nie dzieje na zewnątrz, zobaczę tam ociekającego krwią TROLA z dwumetrową maczugą, krzyczącego po Lapońsku że zaraz nas pożre.

W końcu mój wewnętrzny głos się odezwał: Masakra Małgorzata opanuj się!! Czy wychodzi z ciebie księżniczka na ziarnku grochu której wszystko przeszkadza czy po prostu wychodzą skutki skumulowanych stresów ostatnich tygodni? Po jakiś dwóch godzinach męczarni księżniczka w końcu padła, – zasnęła budząc się co chwilę. Przyznaję, tej nocy w ogóle się nie wyspałam. Jednak szum morza i rozbijających się fal był bardzo przyjemny, a ja w końcu postanowiłam zaprzyjaźnić się z odgłosami natury, i chyba tylko dzięki temu w końcu zasnęłam.

Rano wszystko mnie bolało, czułam się połamana z opuchniętymi oczyma i orgomnie zmęczona! Weekend zaczął się genialnie, pomyślałam! Jednak po wyjściu z namiotu widok cudownego morza i przepięknej spokojnej plaży zadziałał lepiej niż mój najlepszy przyjaciel -kawa z samego rana. Zwyczajna radość dziecka spowodowała, że zupełnie zapomniałam o nieprzespanej nocy i z prędkością pershinga założyłam soczewki na oczy i strój kąpielowy.

Zdeno widząc moje niewyspane oczy okazał swoją wyrozumiałość i szybko zaparzył aromatyczną kawusię robiąc przy tym śniadanko. Ja natomiast oddałam się rutynie porannego stretchingu i rozprostowania obolałych kości. Jednak to właśnie pierwszy łyk aromatycznej kawy wprowadził mnie w odpowiedni plażowy nastrój, gdyż smakował niczym NIEBO w kubku! Dla takich chwil warto się -budzić, haha. Trzeba przyznać, że gorąca kawa wspaniale wpisuje się w klasykę poranka i w moim przypadku to od niej mogę smacznie i żwawo rozpocząć każdy nowy dzień. To moje osobiste pięć minutek relaksu z kubkiem u progu nowego dnia pełnego wyzwań.

Otóż, cały ten dobrze rozpoczęty dzień spędziliśmy na leniwym leżeniu na kocu z książką, wygłupami i śmiesznymi historiami. Od czasu do czasu robiąc sobie krótki plażowy jogging bądź wchodząc do zamarzającej krew w żyłach lodowatej wody oceanu. Zdeno odważył się nawet popływać dłużej niż 2 minuty. Ja niestety nie dałam rady.

W ten weekend pogoda rozpieściła nas wyjątkowo, serwując 28 stopni i bezwietrzne, ciepłe powietrze. Takie dni za kołem podbiegunowym rzadko się zdarzają, dlatego warto być zawsze gotowym na wszelkiego rodzaju zmiany w planach i wyjazdy właśnie tego typu.

Po obiadku zaczęliśmy się pakować gdyż jechaliśmy na dalsze dwa dni przygód w norweskim wykonaniu. Otóż, mamy tradycję lipcową jak co roku odwiedzamy naszych znajomych w ich letniskowej chatce w jeszcze piękniejszej części północy- Hamarøya. Ale o tym w następnym wpisie!

Siedząc w samochodzie do Hamarøya, zrozumiałam dlaczego jako jedyni rozbiliśmy namiot na samej plaży podczas gdy inni plażowicze wybrali trawę. Odpowiedź brzmi: z braku doświadczenia – piasek miałam zupełnie wszędzie. W miejscach które nawet nie przyszły by mi do głowy. Jakieś dodatkowe cenne rady po tym weekendzie? Zabierz ze sobą słuchawki do uszu, więcej napoju rozluźniającego przed snem i rozbij biwak na trawie, jeśli nie chcesz przez najbliższe pare dni strząsać piasek za każdym razem kiedy kręcisz głową.

Zapraszam na krótki filmik Zdena z tej cudownej plaży Bøsanden <3

ENJOY! <3

Jak wygląda LATO w płn. Norwegii?

Come fly with me, MUCHOLAND

Miejsce: Sørskottinden, Nordskot
Szlak turystyczny: pieszy
Stopień trudności: średni
Wysokość: 608 m n.p.m.
Długość szlaku: 3,5 km
Czas: 2,5 godziny

MUCHOLAND wywodzi się z cyklu naszych letnich wycieczek pod hasłem every summer has a story! A dokładniej przypomina mi się środek lipca, który jest idealnym przykładem na to, iż w północnej Norwegii nie wszystkie wycieczki są doskonałe. Dlatego pisząc o tym, chcę przestrzec niektórych z Was zamierzających przyjechać tu wlaśnie w okesie letnim. Oczywiście, nie dotyczy to tylko lata, dlaczego? 🙂

Abstrahujac od lata, pamiętam dobrze zaplanowany, zimowy weekend na biegówkach w chatce Beiarn, do której ze wzgledu na złe warunki pogodowe w ogóle nie doszliśmy. Pogoda zmieniła się w oka mgnieniu. A chatka położona zaledwie 8 km od parkingu, była dla nas wręcz niemożliwa do znalezienia. Wichura śnieżna z poziomym arktycznym wiatrem wiejącym z prędkością 15m/s, oślepiła nas, wyziębiła i wycieńczyła do granic. Po 4 godzinach błądzenia, zamarznięci na sopel lodu wróciliśmy do auta z radością powrotu do domu, aby wygrzać się w swoim ciepłym łóżeczku zamiast nocować w środku nasilającej się śnieżnej nawałnicy! Po tej przygodzie Zdeno stworzył listę w której uwzględnił 10 reguł co należy robić w tak trudnych warunkach, by móc przetrwać. Słynną listę nazwał NIEZBĘDNIK RODZINY Dvořáków. Haha. Do dziś jest naszym kompasem.

Latem natomiast, na miłośników wypraw górskich również czyhają wszelkiego rodzaju utrudnienia i niespodzianki, o jednej z nich zamierzam właśnie dzisiaj napisać. Pracując jako koordynator zdrowia publicznego w cudownym Steigen, po pracy chodziliśmy ze Zdenem w pobliskie góry, starannie wybierając te najmniej dostępne.

Pewnego dnia w połowie lipca skończyłam pracę dosyć późno. Przygotowywałam wówczas „Folkehelsedag”- weekendowy festiwal zdrowia dla mieszkańców całego powiatu. Z racji dużej odpowiedzialności i presji którą sama na siebie nałożyłam, miałam ogromną ochotę na terapię górską. Więc po długim dniu w pracy wyruszyliśmy na podbój jednego z najładniejszych zakątków Nordskot, a mianowicie Sørskottinden 608 m n.p.m.

Wycieczka miała zająć nam maksymalnie 3 godziny i wzbogacić o przyjemny ból w mięśniach, oczyszczony umysł wraz z konkretną dawką endorfin oraz sympatyczną rozmowę małżeńską (czytaj wyżalanie się żony). Owszem, doznałam wcześniej opisanych czynników jednak jako „side effect” wariackiego biegu pod górkę w szalonym tempie, gdyż po 45 minutach byliśmy już na samym wierzchołku góry! Zamiast rozluźnionych mięśni- były obolałe kolana. Ponadto, zamiast rozmowy było sapanie pod górkę. A oprócz czystego umysłu- był obrzydliwy wstręt i straszne zdjęcia. Dlaczego?

Otóż, w lipcu za kołem podbiegunowym w strefie arktycznej- klimatu subpolarnego, środek lata charakteryzuje się morderczym napadem owadów, rojem komarów, a w szczególności much końskich, które za wszelką cenę chcą cię ugryźć! Te obrzydliwe stworznia są w stanie idealnie utrudnić każdą, nawet najkrótszą wycieczkę. Lipiec jest szczególnym miesiącem gdzie temperatura powietrza utrzymuje się powyżej 15 stopni. Ponadto, oddziaływanie klimatu oceanicznego wpływającego na większą wilgotność oraz częste opady deszczu w połączeniu ze słońcem, stwarzają idealne warunki lęgowe tych irytujących insektów.

Wspinając się pierwszych 50 metrów, miałam na sobie ruchomy kombinezon utworzony z bezwzględnych much latających głównie dookoła głowy. Zdeno uspokajał mnie, mówiąc: „Gazela po przekroczeniu granicy lasu, znajdziemy się w wietrznej strefie bezpieczeństwa, a to znaczy że muchy znikną w drodze naturalnej selekcji przyrody”. Tak się niestety nie stało. Po wyjściu z lasu, miałam wrażenie, że jest jeszcze gorzej. Widok idącego przede mną Zdena, z jego jeszcze większą od mojej- grupką nowych latających kamaratów, przeraził mnie do granic. Miałam ochotę chociaż na chwilę uwolnić się od naszych towarzyszy wyprawy.

Zaczęłam biec tak szybko jak tylko mogłam, z myślą że dzięki temu je zgubie. Niestety, z każdą chwilą było ich coraz więcej i więcej. Co gorsze, owady utrudniały mi złapanie oddechu, gdyż muchy usiłowały dostać mi się do gardła. Najgorsze jednak nadchodziło! Gdy Zdeno zatrzymał się przy mnie by napić się wody, jego muchy zmieniły obiekt zainteresowań i przyczepiły się do mnie. Stwierdziłam, że albo zaakceptuję obecną niewygodę albo -zupełnie się poddam.

Wyczekiwane zbawienie nadeszło wraz ze szczytem, gdzie delikatny powiew wiatru zafundował nam dawkę ulgi i bezcennego, chwilowego wytchnienia. Dzięki temu mogłam chociaż przez te pare chwil delektować się widokiem bezkresnego Oceanu Arktycznego w oddali z wystającym (moim ukochanym) archipelagiem wysp Lofoty. Zachwycona tym widokiem, wpatrywałam się w niebieską tafę wody, starając się podświadomie wyłączyć dźwięk brzęczących nad moją głową much. Po chwili wiatr niestety ustał, opuszczając nas. Wraz z nim opuściła mnie nadzieja, na radość z wycieczki, jednak w głębi mojej duszy panował spokój, jak w oku cyklonu.

Nie ma wątpliwości, że nadchodzący jeszcze – większy rój much był w stanie wyprowadzić z równowagi nawet stoicko spokojnego Zdena, który nie dość że nie zabije nawet muchy to wyznaje głęboko zakorzenioną EKOFILOZOFIĘ równouprawnienia każdego z istnień na planecie Ziemi. Oczywiście, podczas 3 godzinnej wycieczki nie zabił żadnego owada (w przeciwieństwie do mnie!), co więcej zafundował mi wykład na temat przydatności much dla całego ekosystemu!

Jedyne co z tego zapamiętałam to że współczesny człowiek jest egocentrykiem, bezwzględnie podporządkowującym sobie naturę, zwierzęta i wszystkie bogactwa przyrodnicze. Podczas gdy Wszechświat to całość (włącznie z człowiekiem), a poszczególne jego składniki z osobna – są żywe, gdyż stanowią cząstki uniwersalnego i powszechnego procesu życia! Dlatego, wkraczając na terytowium much albo zmierzę się z nimi i je zaakceptuję, albo powinnam wybrać sobie inny rodzaj rekreacji ruchowej. No comment. Miałam ochotę krzyczeć. Jak można być takim optymistą w tak uciążliwych dla człowieka warunkach? Ja nie mogłam.

Zadowolona, że słonko już delikatnie słabło i że nadejdzie czas mniejszego nateżenia much, zaczęłam robić sobie żarty z całej sytuacji, żwawo krocząc przed siebie i robiąc zdjęcia latającym owadom. Śmiałam się z całej sytucji, gdzyż nic innego już mi nie zostało. Ku mojemu zdziwieniu, muchy przestały mi tak przeszkadzać (albo moj mózg zaczął je ignorować) i zadowolona zaczęłam śmiesznym tonem głosu śpiewać piosenkę Franka Sinatry- Come fly with me, rozśmieszając przy tym Zdena do łez. 🙂

Wchodząc do auta w końcu westchnęłam z zadowolenia i ulgi! Kto by pomyślał że takie małe stworzenia są w stanie zrobić z miłego wieczoru i na pozór przyjemnego spaceru- morderczy maraton. Jednak dostałam dokładnie to- czego chciałam i to po co tam przyszłam! A mianowicie, idealnie uwolniłam umysł od natłoku myśli, obowiązków i powinności. Dzięki temu iż zmuszona byłam koncentrować się na każdym najmniejszym ruchu żeby przetrwać tą wyprawę, zupełnie zapomniałam o pracy i czekających mnie obowiązkach nadchodzących dni.

Tego wieczorku kładąc się spać, niestety nie mogłam pozbyć się dźwięku brzęczenia much w uszach. Dziwne uczucie, ostatecznie jednak doszłam do wniosku że było to mniej irytujące (bo jednostajne), niż sporadyczne i głośne chrapanie męża! Po tej wyprawie Zdeno napisał drugą listę rodziny Dvoraków, którą kierujemy się na wyprawach w warunkach arktycznego lata. 🙂

Jeśli chodzi o tegoroczny lipiec, to na szczęście nic nie jest w stanie przebić rekordowych napadów roju much i owadów z zeszłego lata. Jeśli chcesz przyjechać właśnie w tym czasie na podbicie Półwyspu Skandynawskiego, to zdecydowanie zastanów się przed wybraniem daty. Chyba, że chcesz na własnej skórze doświaczyć brzęczącego MUCHOLANDU, narażony na zjedzenie przez te jakże pożyteczne owady!

Dzień polarny w Północnej Norwegii

Dzień polarny i czar północnego słońca!

To właśnie dzisiaj czyli 8. lipca jest ta magiczna data, kiedy słońce otatni raz w tym roku nie zajdzie za horyzont. Ten wspaniały widok dnia polarnego w towarzystwie północnego słońca w Bodø możesz doświadczyć tylko w terminie od 4 czerwca do 8 lipca. W ostatnią niedzielę oglądając mecz Francja-Islandia, nerwowo sączyłam gorącą herbatę z zaparzonych tureckich ziół wygodnie wtulona w sofę. Kibicując wikingom (bo to właśnie Islandia jest pierwszą drużyną w historii mistrzostw Europy, która nie zmieniła wyjściowej jedenastki w pierwszych pięciu meczach. Jak im nie kibicować?), patrzyłam przez okno na złotą taflę wody odbijającą nisko położone już słońce.

Przez ostatnie trzy tygodnie czekalismy na idealne warunki pogodowe sprzyjające górskiemu trekkingowi w towarzystwie dnia polarnego rozświetlonego wdziękiem północnego słońca. Niestety, nie mogliśmy się już doczekać. Wiedzieliśmy, że idealny dzień nie nadejdzie i że albo dzisiaj wybierzemy się na wyprawę w poszukiwaniu midnight sun, albo dopiero w przyszłym roku będzie okazja by spotkać się z polarnym światłem.

Dla tych którzy zastanawiają się co ukrywa się pod terminem dzień polarny i czym różni się północne słońce od zwykłego, postaram się w skrócie wyjaśnić. Otóż, podczas dnia polarnego słońce w ogóle nie zachodzi za horyzont. Ponadto, światło nasila swoją intensywność wraz z upływającym czasem, tworząc najpiękniejsze, borealne barwy dopiero około godziny 24. U nas zjawisko to trwa zaledwie 5 tygodni, co oznacza, że słońce nie opuszcza nas przez okrągłych pieć tygodni 24 godziny na dobę! Im dalej na północ tym dłużej słońce króluje nad linią widnokręgu.

Dla porównania dodam, że na arktycznym archipelagu wysp Svalbard należącym do Królestwa Norwegii, zarazem najdalej na północ zamieszkanym archipelgiem wysp Arktyki oraz najbardziej wysuniętym na północ europejskim terytorium, słońce w ogóle nie zachodzi przez sześć miesięcy! Umiesz sobie to w ogóle wyobrazić? Jeśli chodzi o mnie to rażące światło w środku nocy powoduje, że melatonina – przechodzi w tryb „slow-motion“ przez co w ogóle nie czuję zmęczenia! Dla Norwegów jest to zupełna normalność. Dlatego nawet o 22.30 są w stanie kosić soczyście zielony trawnik popijając ulubiony napój wikingów- czarną, gorzką kawę, bądź kąpać się w arktycznym lodowatym oceanie krzyczac „å fy-faen“( Co ciekawe, „faen“ oznacza dosłownie diabeł, słowo to wyraża jednak podobne emocje co polska popularna kur*a :p ). Ponadto, to właśnie Bodø słynie z fenomenalnej gry w golfa przy świetle północnego słońca na jednym z najdalej wysuniętych 18-dołkowych pol golfowych!

Dla mnie ten okres nie należy do najłatwiejszych, z racji tego iż ciężko mi zasnąć w takich warunkach a organizm nieubłaganie prosi się o odpoczynek! Nasza sypialnia zaopatrzona jest w rolety, żaluzję i zasłonę jednak intensywne światło północy powoduje, że bez maski na oczach, nie jestem w stanie zasnąć! Zawsze jak rozmawiam z mężem leżąc już w łóżku, to właśnie zmęczony Zdeno zasuwa mi maskę z czoła prosto na oczy, całując czule mówi po cichu dobranoc kochanie. Tym dyplomatycznym sposobem – daje mi do zrozumienia, że już dawno nadszedł czas snu! Podczas gdy ja w ogóle nie odczuwam zmęczenia, ale za to pobudzenie żywą rozmową. Bo przecież w łóżku rozwiązuje się największe problemy świata. Niestety. Znasz to uczucie? 🙂

Wraz z gwizdkiem kończącym pierwszą połowę meczu, zaczęliśmy się pakować na „północne safari“ podczas gdy Islandczycy zostali brutalnie znokautowani przez Francuzów 4-0. W całej historii Euro nikt nie strzelił aż 4 goli w pierwszej połowie! Co za mecz! W podskokach ruszyliśmy w drogę w kierunku plaży, w radiu niecierpliwie słuchając drugiej połowy meczu. Było około godziny 22.20, słońce paliło niemiłosiernie oślepiając nas i tym samym podkreślając brudną szybę auta, podczas gdy Islandczycy uratowali swój honor strzelając pierwszego gola! Islandski okrzyk był niezapomniany!

Naszym celem była cudowna plaża Mjelle oddalona 20km od Bodø, na którą dotarliśmy ok. godziny 23, czyli dokładnie wtedy kiedy Trójkolorowi właśnie wygrali mecz 5:2. Jednak powiedzmy szczerze, patrząc na wynik, druga połowa meczu zdecydowanie należała do Islandii! Z pięknie oświetlonego parkingu, udaliśmy się na pół godzinną wycieczkę w poszukiwaniu idealnego miejsca gdzie mogliśmy nacieszyć się naszą nową zabawką- dronem.

Długość linii brzegowej Norwegii stwarza niepowtarzalną okazję przeżycia cudownych chwil na bezludnych piaszczystych plażach, a możliwość obserwowania światła dnia polarnego odbijającego sie od morza czyni spacer jeszcze bardziej atrakcyjnym! Po dotarciu na doskonale schowaną piaszczystą plażę, okazało się że w oddali są już turyści, gdzie mieli rozbity niewielki namiot, ale w ogóle nam to nie przeszkadzało.

Pogoda była po prostu idealna. Mimo, iż było już przed północą, temperatura powietrza wskazywała ok 15 stopni Celsjusza. Wyjątkowe światło nadało górom magicznego blasku i różowego koloru, efekt niczym -filtr delikatnej sephi. Morze było bezwzględnie spokojne, a odbijające -promienie słoneczne delikatnie ogrzewały nasze twarze, dodając tym samym –zastrzyk pozytywnej energii.

Szum morza i fal rozbijających się o skały był niczym relaksacyjna, medytacyjna muzyka samej mother-nature! Niczym przedstawienie przygotowane przez samą naturę! Ten widok obdarował mnie ogromną dawką spokoju, z którego wcześniej wytrącił mnie szalony przebieg meczu. Stojąc tam uderzyło mnie piękno krajobrazu, gdzie wisieńką na torcie była unosząca się na wietrze mewa. Fenomenalny widok. Świat jest taki wspaniały. Jeszcze tyle mamy do odkrycia. Zobaczenia. Doświadczenia. Jeszcze tak dużo możemy razem przeżyć!

Po chwili reżyser Zdeno był już gotowy na uwiecznienie tej wspaniałej chwili i podniebną zabawę z quadrokopterem! Ja natomiast w tym cudownym miejscu, niczym świątyni słońca, chciałam wykorzystać ten moment na ćwiczenia. Uwielbiam ćwiczyć na dworze, z racji tego że to właśnie słońce darzy mnie przedziwną radością życia, radością której źródłem jest spokój, skupienie, opanowanie ciała i ducha.Właśnie w takim miejscu- mam wrażenie że mogę wszystko! Wszystko jest możliwe. Niemożliwe potrzebuje tylko trochę więcej czasu! Haha.

Po godzinie relaksacyjnych ćwiczeń i beztroskiej zabawy z dronem, słońce delikatnie zaczynało żegnać sie z nami- nie zachodząc ale otaczając sie chmurami. Światło tak nisko położonego już słońca powoli traciło swoją moc a wraz z nią energię, a delikatny wiatr zaczął być powoli odczuwalny. Był to idealny moment na przytulenie się do siebie w świetle północnego słońca. Siedząc tak wtuleni, weszliśmy w stan błogiego relaksu. Mieliśmy ochotę tam zostać i oddać się w objęcia Morfeusza. W zasięgu wzroku nie widać było żadnych ludzi, a otaczające nas pomarańczowo oświetlone morze, ciągnące się po horyzont, gdzieniegdzie przerwane było wystającymi wierzchołkami wysp. Niesamowity polarny pejzaż i cisza nie do opisania. W tym miejscu, które nazwałam świątynią słońca, rzeczywiście czuć bliskość samego Stwórcy!

Po niespełna dwóch kwadransach, zakończyliśmy ten przyrodniczy spektakl rozgrywany przez królową światła, powolutku wracając do auta spacerem po złocistym piasku. Co chwilę zatrzymując się spoglądaliśmy w stronę barwniego nieba i tańczącego w płomiennych kolorach morza. Po drodze przypomniał mi się cytat Helen Keller, w którym autorka każe mieć odwróconą głowę w stronę słońca, żeby cień nie przykrył ci twarzy (Keep your face to the sunshine and you cannot see a shadow). Tym akcentem pożegnałam się z północym słońcem, wiedząc że już za parę dni zacznie delikatnie zachodzić za horyzot tym samym ustępując miejsca białym nocą. Cud natury!

Zapraszam na dzieło mojego męża. Krótki filmik pt. „Midnight sun yoga” 🙂

Czego nauczyłam się mieszkając w NORWEGII?

Czego nauczyłam się mieszkając w NORWEGII?

Dzień zaczynam od gorącej kawy z ekspresu z dodatkiem cynamonu i kurkumy. Z pyszną energią w ręku siadam w fotelu z widokiem na morze z wystającym w oddali archipelagiem wysp. Moja rzeczywistość to kraj dni polarnych. Białych nocy. Zorzy. Lodowców. Śniegu i biegówek w maju. Dlaczego właśnie mieszkam na tak odległej Północy i czego nauczyłam się żyjąc w Norwegii? Otóż, mieszkając w Polsce zawsze mi czegoś brakowało. Żyjąc i pracując w stolicy, robiłam to co kocham jednak ciągle czułam niemożliwą do wyjaśnienia pustkę. Bezustannie czegoś mi brakowało.

Mamy tylko jedno życie, ale jeśli dobrze je przeżyjemy jedno wystarczy!

Dopiero, gdy zrozumiałam, że mężczyzna mojego życia znajduje się parę tysięcy kilometrów ode mnie, w zupełnie innym, nieznanym mi świecie, postanowiłam zaryzykować. Podjęłam decyzję. Rzuciłam ukochaną pracę, wspaniałą Warszawę, cudownych znajomych, przyjaciół, rodzinę i mój bezpieczny ale szalony świat. Wyjechałam w poszukiwaniu tej brakującej cząsteczki, która cały czas dawała o sobie znać. Zaryzykowałam wszystko. Wyjechałam do lodowego kraju Wikingów po to, żeby zacząć życie zupełnie od NOWA. Wyruszyłam na samotną wyprawę do kraju, gdzie witaminę D dostaje się za darmo, mieszkańcy chodzą w adidasach cały rok, a narodowym daniem jest miejscowa odmiana pizzy- Grandiosa. Zamieniłam intensywne życie w tętniącej Warszawie na, małe miasteczko w Norwegii. Poszłam na studia. Język norweski był dla mnie ciężką szkołą życia. Ukończyłam magistra po norwesku. Dostałam wymarzoną pracę trzy tysiące kilometrów od domu i… zamieszkałam za kołem podbiegunowym. Ale u boku ukochanej osoby niemożliwe nie istnieje! Otworzył się przede mną zupełnie nowy, nieznany mi dotąd świat… Jaki i czego mnie nauczył?

CZAS WOLNY

Świat wolnego czasu. Świat natury i gór. Zimowych wypraw i trekkingów w świetle słońca północnego. Friluftsliv. Mikro- i makroprzygód, eksploracji najbliższych terenów i wycieczkach po lodowcach. Świat ogromnych możliwości. Życia pełną parą. Kraj ten oczarował mnie minimalizmem. Respektem do “inności” i spędzania wolnego czasu w naturzeCzego nauczyłam się żyjąc w Norwegii? Tu nikt, nigdzie się nie spieszy. Każdy ma czas. Nie miałam pojęcia, że da się tak żyć! W Polsce żyłam w ciągłym pośpiechu. Pracowałam od rana do wieczora. Brak czasu był moim najlepszym przyjacielem. Nigdy niewystarczająco dobra. Niezadowolona z siebie. Czas wolny, to wyrzuty sumienia. Wir obowiązków i pośpiech społeczeństwa nasilił pragnienie żeby ciągle mieć więcej, lepiej, szybciej i najlepiej już na wczoraj. Jak nie robiłam nadgodzin, to czułam że pracuję na pół etatu. Znajome, prawda? Przecież w Polsce to zupełna normalka pracować od niedzieli do niedzieli!

Czego nauczyłam się żyjąc w Norwegii?

Dopiero z biegiem czasu, kiedy zaryzykowałam i przeprowadziłam się do Norwegii, otworzyłam się na nowe możliwości i poznałam norweską kulturę. A z nią zrozumiałam, że życie wcale nie musi być wiecznym stresem, brakiem czasu i milionem zajęć. Dopiero w tym nowym kraju nauczyłam się, że da się żyć inaczej. Wolniej. Zrozumiałam jak ważne jest mieć CZAS dla samego siebie. Ale czy po podjeciu jednej decyzji można odnaleźć miłość, pasję, albo nawet siebie? Przecież pasji szuka się przez całe życie poprzez metodę prób i błędów. Dobrych i złych decyzji. Wygrałam los na loterii? Możliwe. Ale jedno jest pewne: Odważyłam się. Zaryzykowałam. Spróbowałam. I wiesz co, wcale nie było łatwo…

MOJA RADA

Wcale nie mówię, że każdy odnalazłby się w nowym kraju. W Norwegii. Wielu z Was pisze do mnie z zapytaniem, jak się tu odnaleźć. Na to pytanie niestety nie mam złotej odpowiedzi. Ale jedno jest pewne, jeśli szukasz polskiej rzeczywistości, tradycji, przyzwyczajeń, humoru, smaków i zapachów w Norwegii, to nigdy ich tu nie znajdziesz! Najważniejsze to zastanowić się i zadać sobie pytanie czy lubię to co robię i czy jestem na właściwym miejscu. To się czuje! Jeśli nie, nie bój się zaryzykować, choćby miało cię to na początku kosztować wyjściem poza granice swojej strefy komfortu. Nie odkładaj decyzji na jutro. Nie uciekaj od samego siebie. Nie przywiązuj się do obecnej sytuacji tłumacząc sobie, że tak właśnie ma być. Nie czekaj. Idealny moment nigdy nie nastąpi. Idealny moment jest tu i teraz. Kiedy człowiek otworzy się na nowe możliwości, świat zabierze go na przygodę o której nawet nie miał pojęcia. Pełną pasji, nowości i dreszczyku emocji. Po co to wszystko? Bo życie z pasją uskrzydla, daje zastrzyk ogromnej energii, powoduje że wszystko staje się możliwe i że z radością wyskakujesz rano z łóżka aby zabrać się do ukochanych zajęć. Odważ się i wypłyń na głębię! Ja właśnie tak zrobiłam i ta jedna decyzja zmieniła całe moje życie!

Życie w Norwegii

Jeśli jesteś ciekaw, jak udało mi się znaleźć moje własne miejsce w Norwegii, zapraszam do serii trzech wpisów pt. TOP 3 RZECZY, KTÓRE POMOGŁY MI ZADOMOWIĆ SIĘ W NORWEGII!

Lub na mój podcast o Życiu w Norwegii dostępny na SpotifyItunesSoundCloud.

Albo na ciekawostki z życia codziennego w Norwegii na Instagram. 

A Ciebie czego nauczyło życie w Norwegii? Koniecznie podziel się ze mną w komentarzu!